sobota, 25 czerwca 2016

I

                 Siódma rano. Dzwoni budzik, a ja mam ochotę wyrzucić go przez okno. Powstrzymuje mnie przed tym jedynie fakt, że mieszkam na ostatnim piętrze apartamentowca i mogłabym tym czynem niechcący doprowadzić do jakiegoś nieszczęścia. Leniwie się przeciągam i w końcu wstaję. Biorę prysznic. Jak co dzień łudzę się, że może zmyje on choć część moich trosk. Nic z tego. Dalej czuję się fatalnie. Ubieram przygotowane wczoraj ciuchy. Robię makijaż, który ma przykryć oznaki nieprzespanej nocy. Nie pierwszej już zresztą. Wypijam szklankę przegotowanej wody z cytryną, zabieram klucze i wychodzę z mieszkania.
                Jestem kompletną idiotką. Codziennie to sobie powtarzam. Miałam szczęście poznać najcudowniejszego faceta na świecie, ale oczywiście ja – jak ta debilka – uciekłam. Przestraszyłam się związku na odległość i odpuściłam. „To nie ma sensu” – cztery najgłupsze słowa, jakie wypowiedziałam w ciągu tych wszystkich lat, jakie spędziłam na świecie. I te Jego smutne oczy…
                Ponad dwa lata temu wyjechałam na rok do Katalonii w ramach wymiany studenckiej. To miała być podróż marzeń. I była. Nawet przerosła moje wszelkie oczekiwania. Cudowne miejsce, świetna uczelnia, mili ludzie, FC Barcelona…
                Cieszyłam się życiem. Byłam dosłownie wszędzie. Pewnego razu spotkałam na mojej drodze pewnego Brazylijczyka oraz towarzyszącego mu Argentyńczyka. Nazwiska znane na całym świecie.  Alves i Mascherano. Chyba nie muszę Ci tłumaczyć, kim oni są? Jeśli nie wiesz, to poszukaj w internecie – wujek Google i ciocia Wikipedia zdradzą Ci tę tajemnicę. Ale wracając do tych dwóch facetów – od razu się polubiliśmy. Zaczęłam odwiedzać ich na treningach. Zapoznali mnie z resztą zespołu. Przywiązałam się do nich wszystkich. Bardzo. I to był chyba błąd.
                Piłkarze zaczęli mnie traktować jak siostrę – przynajmniej większość z nich. W niedługim czasie zaczęłam się spotykać z Javierem. Tak – z tym Mascherano. I co tu dużo pisać? Było nam jak w niebie. Zakochałam się w nim na zabój, on też wpadł po uszy. Nie widzieliśmy poza sobą świata. A ja głupia zapomniałam, że będę w Barcelonie jedynie przez dziesięć miesięcy. Zaczęło to do mnie docierać, kiedy przygotowywałam się do ostatniej sesji. Nie miałam pojęcia, co zrobić. Kochałam Javiera, ale… No właśnie. Zawsze musi być jakieś „ale”, nieprawdaż? W moim przypadku były nim: ostatni rok studiów i już dawno obiecana mi praca. Na dodatek – rozwodnik z dwójką dzieci? Stanęłam więc na rozstaju dróg, kompletnie nie wiedząc, którą wybrać – miłość czy rozwój.
                Wiele rozmawiałam z moim partnerem. On za wszelką cenę chciał mnie zatrzymać przy sobie. Jednak postanowiłam wrócić na stare śmiecie i wywiązać się ze zobowiązań. Piłkarz cały czas zapewniał mnie o swojej miłości i chciał spróbować związku na odległość. Czyli czegoś w co ja nigdy nie wierzyłam. Nie chciałam go ranić. Postanowiłam usunąć się z jego życia. Wierzyłam, że szybko zwiąże się z kimś innym. Z kimś, kto będzie przy nim, kiedy będzie tego potrzebował. Może nawet wróci do byłej żony. A ja? Ja może jakoś dam radę. Tak zwykłam sobie wmawiać.
                Po powrocie do Polski ukończyłam studia i rozpoczęłam pracę w firmie wujka. Tak jak obiecałam. Popadłam w rutynę. Nigdy jednak nie zapomniałam o Argentyńczyku, który wyznał mi miłość na stadionie. No jak ja mogłam o nim zapomnieć, kiedy podczas oglądania każdego meczu wszystko do mnie wracało? Praca pomagała mi w tym chociaż odrobinkę. Nie miałam czasu o nim wtedy myśleć, bo miałam codziennie milion różnych spraw do załatwienia. Zajmowałam się głównie marketingiem, reklamą, ale też księgowością, zamówieniami. Gdy była potrzeba, nawet pracowałam fizycznie. Próbowałam w tej firmie wszystkiego, aby poznać ją od podszewki i zrozumieć najlepiej, jak się da. Z dnia na dzień radziłam sobie coraz lepiej. Pozyskiwałam nowych kontrahentów, robiłam nam reklamę, starałam się, by wszystko było dopięte na ostatni guzik. Przed załadowaniem transportu musiałam osobiście sprawdzić, czy wszystko jest tak, jak być powinno. Wujek śmiał się, że jeszcze trochę i nie będzie mi do niczego potrzebny. I kto by pomyślał, że ta cała historia z firmą zaczęła się od szkolenia językowego, które poprowadziłam dla jego pracowników?
                Może to się wydawać dziwne, ale dzięki firmie w końcu zaczęłam myśleć, że jeszcze jest dla mnie nadzieja, że może to wszystko się ułoży. Pragnę cieszyć się swoim życiem. Dążyć do celu i przynajmniej mieć wszystko czego chcę w sferze materialnej. Kto wie? Może na szczęście też przyjdzie czas? Jak na razie spełniam się w sferze zawodowej i to musi mi wystarczyć.

*

                Kolejny ponury dzień. Mamy jesień. Ale gdyby to jeszcze była, moment… jak to mówią? A… Gdyby to była tak zwana „piękna, złota, polska jesień”. Za oknem ulewa, mokro, plucha, błoto, zimno jak diabli. Sorry, taki mamy klimat… Trzeba się zbierać do pracy. Wujcio Marek wczoraj mówił, że ma do mnie interes. Ciekawe, o co znowu chodzi? Chyba nie chce mnie wysłać na kolejne szkolenie? Mam już tyle dyplomów, że nie wiem, gdzie je pochować. Ale rodzinie się nie odmawia. Dobra, jadę, bo się jeszcze spóźnię, a co jak co, ale punktualność to mój szef ceni sobie aż nadto.
– Cześć, Marcela. – witam się z sekretarką – Marek już jest?
– Hej, An. Tak, siedzi w twoim biurze – uśmiecha się do mnie życzliwie.
– Zrobisz nam kawy?
– Nie ma problemu. Już idę – i podąża do kuchni, a ja niepewnie chwytam za klamkę, biorę głęboki wdech i wkraczam do biura.
Nie jestem przykładem typowej bizneswoman – dress code nie jest dla mnie. Zwykłe rurki, trampki i bluzka z napisem „domagam się słońca” – tak ubieram się do pracy. Jedynie na jakieś poważniejsze spotkania biznesowe wybieram eleganckie sukienki albo coś w tym rodzaju.
– Dzień dobry, wujku – witam go buziakiem w policzek.
– Cześć, Anastazja. Co tam u ciebie słychać, kochana? – pyta, po czym rozsiada się wygodnie w fotelu.
– Wszystko dobrze. – zaczynam moją grę, ale w porę przychodzi Marcelina z kawą. Odkładam na bok torebkę, zajmuję moje codzienne miejsce, biorę łyk trunku i zmieniam tor rozmowy – Podobno masz do mnie jakąś sprawę…
– Tak. Wiesz, interes idzie świetnie, twoja kampania reklamowa przyciągnęła wielu klientów.
– Cieszę się, że na coś się przydałam firmie – uśmiecham się szeroko.
– Jesteś nieoceniona. – popija kofeinowy napój – Ale wracając do sprawy… Chcę otworzyć filię firmy i tak sobie pomyślałem, że przydałby mi się tam ktoś, kto miałby wszystko pod kontrolą. A jedyną osobą, do której mam takie zaufanie jesteś ty. Co o tym myślisz? Byłabyś panią prezes – pokazuje garnitur idealnie białych i prostych zębów – aparat na zęby i licówki naprawdę potrafią zdziałać cuda.
– Wow, nie spodziewałam się. – unoszę wysoko brwi – A gdzie otwierasz tę firmę?
– Za granicą.
– Mhm. A może tak dokładniej? – śmieję się.
– Barcelona. Więc jak widzisz, twoje zdolności językowe i komunikacyjne też przemawiają na twoją korzyść.
– I chciałbyś, żebym co tam robiła?
– To samo co tutaj. No, może nie do końca. – poprawia się – Byłabyś prezesem. Zamówienia, szkolenia, księgowość, marketing, umowy, spotkania z kontrahentami. To wszystko byłaby twoja działka. No i skompletowanie zespołu. Najpierw wysłałbym z tobą kilku chłopców, żeby przeszkolili nowych pracowników. Przyjeżdżałbym raz na jakieś dwa miesiące. Ty byłabyś panią sytuacji, że się tak wyrażę.
– Wiesz wujku, nie mam pojęcia, czy dam radę…
– Spokojnie. Zawsze możesz na mnie liczyć. A poza tym znasz tę firmę jak mało kto. Jestem pewien, że sobie poradzisz. Ale to do ciebie należy decyzja, bo to przedsięwzięcie wiąże się z przeprowadzką. Na stałe.
– Tak, wiem. A kiedy masz zamiar zrobić otwarcie?
– Najlepiej od stycznia.
– Dobra. Zgadzam się. Poprowadzę ci interes w Katalonii – uśmiecham się szeroko.
– To na początek może zacznij szukać nam jakiejś lokalizacji, co? Mieszkałaś tam już przez jakiś czas, więc orientujesz się w terenie.
– Nie ma problemu. Wrócę do domu i zacznę czegoś szukać. Tylko podaj mi jakieś konkrety co do lokalizacji, powierzchni itp.

*

                Katalonia. To słowo chodzi mi po głowie cały dzień. Wiąże się z tym tyle wspomnień. Dobrych i złych. Chociaż do złych należy tylko moja decyzja o powrocie i lotnisko. Tak, to chyba jedyne miejsce w Barcelonie, którego wręcz nienawidzę. Czy aby na pewno dobrze postępuję, zgadzając się na ofertę wujka? Nie mam pojęcia, ale to przecież wcale nie musi być powrót do przeszłości. Nie powiadomię starych znajomych o mojej przeprowadzce. Tak chyba będzie najlepiej. Nie mogę przecież oczekiwać, że rzucą mi się tam w ramiona…
                Wchodzę do mieszkania, przebieram się w luźny dres, robię sobie gorącą czekoladę i siadam przy oknie. Okrywam się kocem i wsłuchuję w bębniące o dach krople deszczu.
                Mam taki nawyk, że zawsze, gdy humor mi nie dopisuje, znajduję jakieś ciche miejsce, zamykam oczy i wyobraźnią przenoszę się w zupełnie inny świat. Moje myśli lądują w małym miasteczku na wybrzeżu słonecznej Hiszpanii. Tam wszystko wydaje się być lepsze…
Mieszkam w niewielkim domu położonym tuż przy plaży. Posiadłość z ulicy wydaje się być zwyczajna, ale to tylko pozory… Gustownie urządzone pomieszczenia są jedynie dodatkiem do tego, co widać przez okna. Bowiem urok tego miejsca polega na jego otoczeniu. Z kuchennych okien rozciąga się widok na oddalony o jakieś sto metrów od domku cudowny park. Zaś z balkonu na piętrze można zobaczyć piękne, czyste, zazwyczaj spokojne morze. Jednak prawdziwym azylem wydaje się być ogród za domem. Otoczony zielenią drzew wygląda niczym ścianami odizolowany od świata… Jest słoneczny i kolorowy. Mnóstwo tu kwiatów, ale najbardziej widoczne są oleandry walczące o uwagę z piniami. W jednym z rogów skweru stoi murowany grill, a przy ścianie domu parasol, drewniany stół i dziesięć krzeseł do kompletu. Tuż przy żywopłocie swoje miejsce mają dwa leżaki. Kiedy siadam na jednym z nich, wszystkie troski znikają. Słyszę tylko szum morza i rozkoszuję się zapachem lawendy, tymianku oraz szałwii zasadzonych w ogrodzie. Wystarczy jeden głęboki oddech, aby uśmiech zagościł na mej twarzy…
I tak tam siedzę spowita wiecznym słońcem dopóty, dopóki ktoś nie wyrwie mnie z tego transu. Ten barwny i słoneczny ogródek w hiszpańskim miasteczku na wybrzeżu Costa Brava to taki mój prywatny azyl, moja własna wymarzona, wyśniona Arkadia…
                Budzę się w środku nocy. Jest pierwsza nad ranem. Po przyjściu z pracy najwidoczniej musiałam zasnąć. No, ale teraz to już trzeba się ogarnąć. Biorę prysznic, przebieram się i siadam z laptopem na kolanach. Przeglądam różne strony poświęcone nieruchomościom w Katalonii. Wysyłam maile licząc na dosyć szybką odpowiedź. Szukam też kontrahentów. Sprawdzam fabryki, sklepy i takie tam różne. Na razie tylko orientacyjnie. Takie sprawy najlepiej załatwia się osobiście i na miejscu.
Kiedy kończę, natykam się na starannie ukryty folder ze zdjęciami. Klikam podwójnie na ikonkę. W jednym momencie wszystko wraca. Powinnam jak najszybciej zamknąć wyskakujące okienko, ale nie mogę. Podświetlam jedno ze zdjęć i przeglądam kolejne. Jestem na nich z chłopakami na stadionie albo na jakiejś imprezie, ognisku. W końcu docieram do obrazka, na którym się całujemy. Jesteśmy tacy szczęśliwi. Świetnie pamiętam ten moment. Chwilowa przerwa w rozgrywkach, a my uciekamy na kilka dni w miejsce, w którym nikt nas nie będzie szukał. Grecja. Mykonos. Piękne wspomnienia. O, i jedno z moich ulubionych zdjęć. Znajduję się na skałce przy morzu. Mam wyciągnięte w górę ręce. Stoję tyłem do obiektywu. Zachodzi słońce. Javi postanawia uwiecznić tę chwilę… Nie mogę się powstrzymać i ustawiam tę fotkę jako tło pulpitu. Wyłączam komputer, delikatnie wzdycham i postanawiam, że czas szykować się do roboty. Nie chce mi się spać, więc nie będę tak bezczynnie tutaj siedzieć. Pochłonęłyby mnie wspomnienia. A tego nie chcę…