czwartek, 29 września 2016

XIII

                Piękny hotel nad samym brzegiem morza przy Plaça de la Rosa dels Vents. Między Montjuïc a La Barceloneta. Króciukta nazwa – „W”. Wspaniała lokalizacja. Wnętrze jeszcze piękniejsze. Pięciogwiazdkowy obiekt  z 473 pokojami. Istne marzenie. Lepszego miejsca na wesele nie można znaleźć.
                Sala balowa przygotowana, noclegi dla gości weselnych też. Menu w całości zatwierdzone. Wszystko dopięte na ostatni guzik. W katedrze również. Nic tylko złożyć sobie przysięgę.
                Antonella krząta się i już od pół godziny upina mi włosy. Z kolei Rafaella, siostra Neymara, zajmuje się moim makijażem. Nie pozwalają mi się ruszyć, ani nawet drgnąć. To cud, że pozwalają mi oddychać! Ale kiedy w końcu pozwalają mi zobaczyć swoje odbicie w lustrze… O, mamuniu. Nie poznaję się! Wyglądam prześlicznie. Podnoszę się z krzesełka i przytulam dziewczyny. Podchodzę do szafy i wyciągam wielki pokrowiec. Zakładam na siebie ubranie. Długa, biała, koronkowa suknia na ramiączkach z trenem od Pronovias. Wkładam stopy w białe szpilki, okręcam się na środku pokoju i szeroko uśmiecham. Jestem gotowa.
                Przed katedrą w dzielnicy gotyckiej zatrzymuje się czarny Cadillac  Escalade. Lio parkuje i pomaga mi wysiąść. Bierze mnie pod rękę i dumnie prowadzi do ołtarza. Przed ostatnim schodkiem całuje mnie w oba policzki, uśmiecha się szeroko i oddaje moją dłoń przyjacielowi z reprezentacji, po czym zasiada na honorowym miejscu dla świadka, obok swej małżonki Antonelli. Gdy nadchodzi czas składania przysięgi, zaczynam się denerwować. Jednak to wszystko mija wraz ze spojrzeniem w oczy mojego narzeczonego. Obrączki przynoszą nam dwie małe dziewczynki, a mianowicie Lola i Alma – córki Javiera. Najpiękniejsze słowo, jakie można usłyszeć? „Tak” wypowiedziane w obecności kapłana, Boga i przyjaciół przez mego ukochanego.  Marzenia się jednak spełniają.

*

– No, a teraz mamy dla młodej pary prezent! – wydziera się Daniel, stojący właśnie na scenie. Woła do siebie szybko Neymara, Gerarda i Lionela, po czym wręcza im mikrofony.
– O, nie. – jęczy mój mąż – Oni chyba nie mają zamiaru… – nie kończy.
– Chyba jednak tak, kochanie – śmieję się, kiedy czterech naszych przyjaciół rozpoczyna swój popisowy recital.
Geri:
Pewnego dnia, kiedy słońce ładnie świeciło,
jednego z graczy Blaugrany szczęście dopieściło.

Dani:
Byłem z nim wtedy na popołudniowym spacerze,
a ten wpadł na laskę, która mogłaby się pojawić na każdym banerze.

Ney:
Uśmiech miała nieziemski,
a głos wręcz anielski.

Lio:
Kiedy nadszedł kolejnego meczu dzień,
przeciwnikowi nie został nawet złudzeń cień.

Geri:
Chciał zrobić na Anie wielkie wrażenie,
bo to była dziewczyna jak marzenie.
Kiedy zaprosił ją na randkę,
mieliśmy w klubie niemałą zagadkę.

Ney:
Czyżby nasz Jefecito się zakochał?
Oby nam tylko potem na treningach nie szlochał.
Nie potrzebnie się martwiliśmy,
bo dzięki niej żadnego meczu nie przegraliśmy.

Dani:
Javier jak natchniony wszystko kosił,
nawet jak nikt go o to nie prosił.
Potem nadszedł czas ciężkiej próby.
Oj, zarobiły na nas wtedy okoliczne kluby.

Lio:
Po kilku latach los tak chciał,
że trener w gabinecie meble odnawiał.

Geri:
Myśmy ją wtedy spotkali
i na powrót do naszej rodzinki namawiali.
Zgodzić się początkowo nie chciała,
bo w pamięci Masche cały czas miała.

Lio:
Ten jak tylko się o jej powrocie dowiedział,
od razu do jej biura poleciał.
Chciał miłość swego życia odzyskać,
ale ani myślał na nią naciskać.

Ney:
Na rocznicy Messich tak się złożyło,
że ich uczucie na nowo odżyło.
Aż miło się patrzyło,
jak im się świetnie ułożyło.

Dani:
Kochali się jak dwa debile
i nie spuszczali z siebie wzroku nawet na chwilę.
Razem zamieszkali
i się często obściskiwali.

Dani, Lio, Ney, Geri:
Teraz nie mamy już na co narzekać
i pozostaje nam już tylko na ich dzieci czekać.
We love you!
Waka wake eee!
‘Cause these are the Mascheranoes
Blaugrana al vent,
un crit valent.
Tenim un nom
el sap tothom.
Barça! Barça! Barça!
Campeones, campeones, oe oe oe!


*

                Maleńkie lotnisko na małej wysepce. Włoska wyspa na Morzu Śródziemnym. Między Maltą a Tunezją. Zamieszkuje ją niecałe sześć i pół tysiąca osób. Śliczne widoki. Czysta, lazurowa woda i piękne słońce. I to tutaj właśnie spędzamy z Javim naszą podróż poślubną. Brak fotoreporterów, paparazzi i tym podobnych. Jesteśmy anonimowi. W końcu możemy odetchnąć z ulgą. Lampedusa – tu nas nikt nie znajdzie.
                Leżymy na wielkim łóżku w domku przy samej plaży. Na białej pościeli są porozrzucane płatki rosnących w sąsiedztwie kwiatów. Promienie włoskiego słońca wpadają do pomieszczenia i otulają nasze twarze. Wzdycham głęboko. Piłkarz podnosi się i spogląda na mnie nerwowo.
– Coś się stało? – marszczy brwi – Jesteś jakaś nieswoja.
– Bo… Ja ci coś muszę powiedzieć, Javier… – bawię się palcami.
– Tak, pani Mascherano? – patrzy na mnie łagodnie i z miłością.
– Javi… Ja… – biorę głęboki wdech – Ja jestem w ciąży – mówię szybko i zamykam oczy.
– Żartujesz? – unoszę jedną powiekę i widzę radość mojego męża – To cudownie, kochanie! – zakleszcza mnie w niedźwiedzim uścisku – Będziemy mieli dziecko!
– Nie drzyj się tak, głupku. Nie cała wyspa musi wiedzieć – śmieję się.
– Niech wiedzą wszyscy. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Kocham cię, Ana. – całuje mnie czule w usta – I ciebie też, myszko – składa pocałunek na moim brzuchu.

– My ciebie też, Javi – podciągam jego twarz wyżej i zachłannie wpijam się w te stworzone dla mnie usta. Mogłabym tak bez końca, do końca świata i o jeden dzień dłużej…


***
I takim oto sposobem dotarliśmy do ostatniego rozdziału pisanego z perspektywy Anastazji. :)
A ja jutro mam spotkanie pierwszego roku i szkolenie BHP - wish me luck! ;*

czwartek, 22 września 2016

XII

                Leżymy na kanapie i gapimy się w laptopa, który znajduje się na brzuchu piłkarza. Kolorowe obrazki, zachęcające opisy, rekomendacje, gwiazdki. Idzie oszaleć. Niby do wyboru do koloru, a my mamy problem.
– Ibiza?
– Zbyt wielu balangowiczów – stwierdzam.
– Korsyka?
– Byłam.
– Fuerteventura?
– Dalej.
– Mykonos? Rodos?
– Nie chcę lecieć do Grecji. Nie lubię jagnięciny, oliwek ani sera feta. A poza tym, już tam byliśmy – wykrzywiam usta w podkówkę.
– No to co? – jęczy – Portugalia?
– Ja chcę w ciepłe miejsce. – marudzę – Daj mi to. – sięgam po komputer i przesuwam interaktywną mapę, chwilę się zastanawiam, po czym słodko spoglądam na mężczyznę – Brazylia? – wachluję rzęsami.
– Nie. – zawodzi – To jak już tamte tereny, to lećmy do Argentyny.
– A może ja wolę Brazylię?
– Nie zapominaj, że ja jestem Argentyńczykiem.
– Jakżebym śmiała – zanoszę się śmiechem.
– Dobra, to jak we dwójkę nie potrafimy nic wybrać, to ja się tym zajmę. – łapie laptopa i przesiada się na fotel. Klika kilka razy i uśmiechnięty wpisuje numer karty kredytowej. Przyglądam mu się spod przymrużonych powiek – Będzie jakieś siedemnaście stopni. To i tak cieplej niż tutaj.
– A dowiem się, dokąd lecimy?
– Tak. Jak wylądujemy. – szczerzy się – A na Sylwestra i Nowy Rok wracamy tutaj – całuje mnie w skroń i czule obejmuje.
– Czyli co? Trzy dni w jakimś pięknym miejscu? – spoglądam na niego.
– Dokładnie tak. Tylko my – wymawia te słowa niemalże z uwielbieniem.

*

– No to jako że ty byłaś, kochanie, za Brazylią, a ja z oczywistych powodów za Argentyną, to znalazłem idealne rozwiązanie.
– Wodospad Iguazú – szepczę.
– Podoba ci się? – obejmuje mnie od tyłu.
– Tak. Tu jest pięknie! – krzyczę i unoszę ręce do góry. Czuję się tak błogo. Jestem w cudownym miejscu. Wodospad leżący na granicy Argentyny i Brazylii. A ja stoję teraz, dwudziestego dziewiątego grudnia nad Diabelską Gardzielą, z ukochanym przy boku i wsłuchuję się w szumiące kaskady spadającej z osiemdziesięciu dwóch metrów wysokości wody. Piłkarz zabiera swoje dłonie z moich bioder i lekko się odsuwa. Zaskoczona odwracam się w jego stronę i przyglądam jego poczynaniom. Klęka na ziemi i łapie moją niewielką dłoń. Patrzy mi prosto w oczy.
– Ana, dobrze wiesz, że kocham cię od naszego pierwszego spotkania. Wpadłem po uszy jak głupi. I nic nie byłem w stanie na to poradzić. A nawet nie chciałem. Jak wyjechałaś… Serce pękło mi na pół. Byłem załamany. Ale gdzieś tam w głębi duszy miałem nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy. – uśmiecha się lekko – I się spotkaliśmy. Dałaś nam szansę. I ja nie mam zamiaru jej zaprzepaścić. Doskonale wiem, czego chcę. Chcę założyć z tobą rodzinę. Mieć dzieci, potem doczekać się wnuków. Ale najpierw musisz się na coś zgodzić. – obraca w palcach wolnej ręki maleńki przedmiot – Kochanie, kocham cię i nigdy nie przestanę. Przysięgam, że zawsze będę przy tobie. Nic mnie nie odciągnie od twojego serca. – kiwam głową w geście zrozumienia – Ana, wyjdziesz za mnie? – wykrztusza z siebie w końcu.
– Tak, Javi. Pewnie, że tak. Kocham cię! – rzucam mu się w ramiona, a po chwili oglądam błyszczący na serdecznym palcu lewej dłoni pierścionek – Śliczny – całuję narzeczonego.

– Nie tak jak ty – odwzajemnia czułość, ale ze znacznie większą siłą.


***
Taaadaaam!! :D

poniedziałek, 12 września 2016

XI

Czwartego lipca ma się okazać, kto zostanie nowym mistrzem Ameryki Południowej. W finale na stadionie narodowym w Santiago zmierzą się reprezentacje Chile i Argentyny. Oczywistością jest, że większość osób na trybunach wspiera tych pierwszych – w końcu jesteśmy na chilijskiej ziemi, nieprawdaż? Po odśpiewaniu hymnów, arbiter się żegna i rozpoczyna spotkanie. Trzeba przyznać, że radzi sobie z presją i nie można mu nic zarzucić. Dopiero w osiemdziesiątej dziewiątej minucie pojawiają się pierwsze wątpliwości, albowiem niektórzy za ten atak przyznaliby Albicelestes rzut karny. Ale z arbitrem się nie dyskutuje. Trzeba grać dalej. Podstawowy czas gry nic nie daje. Trzeba stanąć do dogrywki. Bacznie śledzę sytuację na boisku i serce mi zamiera, kiedy Javier siada na murawie i wykrzywia twarz w grymasie bólu. Denerwuję się, bo nie chcę, by nabawił się jakiejś kontuzji. Martino wykorzystał już wszystkie zmiany, więc jestem pewna, że mój chłopak nie opuści boiska i będzie grał mimo dyskomfortu. No nic, zmyję mu za to głowę później. Kolejne minuty mijają, a piłkarze powoli opadają z sił. Co rusz to któregoś łapią skurcze. Finał to ogromny wysiłek, a ten dodatkowo przeciąga się w nieskończoność. Sędzia główny gwiżdże. Koniec. Czas na konkurs rzutów karnych. Jedni i drudzy stają w grupkach, rozmawiają, ustalają kolejność strzelców, a także motywują się. Tę część rywalizacji lubię najmniej. Jedenastki to jak los na loterii.  Wystarczy, że bramkarz rzuci się w odpowiednie miejsce i nici z twojego wysiłku. Albo na odwrót. Piłka może się odbić od poprzeczki i wpaść do siatki. Ale taki urok sportu.
Pierwsi podchodzą Chilijczycy. Romero zostaje bez szans po strzale idealnie pod poprzeczkę. Następnie pojedynek tytanów – Messi kontra Bravo. I tutaj wygrywa La Pulga. Sergio znowu nie broni. Z kolei Argentyna nie trafia dwóch kolejnych. Wynik głosi 3:1 dla gospodarzy. Denerwuję się. Widzę, jak nerwy targają zarówno Lio, jak i Javierem. Gdybym tylko mogła, to już od dawna tytuł należałby do nich. Niestety, nadchodzi kolej Alexisa. Cała nadzieja w nim. Zbliża się do piłki i… 4:1. Chile szaleje, Argentyna płacze. Współczuję moim chłopcom. Tak im zależało, a wyszło… No cóż, niemalże jak zawsze. Po prostu powtórka sprzed roku. Tylko, że nieco dłuższa. W Brazylii nie było „konkursu”.
Kiedy piłkarze już się przebierają, wchodzę niepewnie do szatni. Mężczyźni kiwają mi tylko na powitanie. Nikt nic nie mówi. Ta cisza mnie przeraża. W pierwszej kolejności podchodzę do Messiego.
– Wiem, że to tak łatwo mówić, ale przecież to nie koniec świata. Dałeś z siebie wszystko. To nie jest wasza wina, Lio. Karne to loteria. Raz się uda, dwa razy nie. – wzdycham – Pamiętaj, że dla nas i tak jesteś Bogiem – całuję go w policzek i siadam koło „czternastki”. Obejmuję go czule, a on się we mnie bezradnie wtula. Ma zaczerwienione oczy – zapewne od łez. Gładzę go uspokajająco po głowie.
– I znowu to samo – jest wkurzony.
– Javi, wiem, że jest ci przykro, tym bardziej, że w pełni zasłużyliście na ten tytuł, ale spójrz na to z innej perspektywy. W tym sezonie i tak mnóstwo zdobyłeś. Tryplet to mało? – próbuję go podnieść na duchu – Wiem, że to nie to samo… Ale i tak najważniejsze jest chyba to, że masz przy sobie najbliższych…
– Masz rację. Najważniejsza jest rodzina. – unosi głowę i mocno mnie całuje – Kocham cię.
– Ja ciebie też, Jefecito. – głaszczę jego policzek – No dobra, a teraz pokaż mi, co z tą nogą. – jęczę na widok krwi – Serio? Javier… Ile razy?
– Kochanie, daj spokój, nic mi nie jest. Do wesela się zagoi – puszcza mi oczko, a ja kręcę z niedowierzaniem głową. Jak on może być tak niepoważny?

*

                Krzątam się nerwowo po kuchni w oczekiwaniu na mojego chłopaka i naszych gości. Bardzo się denerwuję. Niby nie powinnam, bo już kiedyś poznałam dziewczynki, ale to przecież było dawno temu. Teraz trzeba wszystko zacząć od początku. A znów denerwuję się przed spotkaniem z córkami argentyńskiego defensora. W końcu drzwi się otwierają, a do pokoju wpadają Lola i Alma. Stają w progu, uśmiechają się do siebie szeroko, a potem podbiegają do mnie i wtulają się w moje nogi. Jestem zaskoczona, ale szybko je mocno przytulam.
– Jejku, jak wy wyrosłyście. Jeszcze chwila i tatuś będzie musiał uważać na chłopaków z waszej szkoły – śmieję się.
– Ana, tak się cieszę, że ty i tatuś znowu jesteście razem – mówi Lola.
– Tęskniłam – szepcze Alma.
– Za mną? – dziwię się, a mała kiwa główką. Schylam się i cmokam ją w główkę – Ale teraz już jestem. I nigdzie się nie wybieram – dotykam palcem jej noska.
– I już nas nie zostawisz? – bawi się rąbkiem bluzki.
– Nie zostawię. Obiecuję. – uśmiecham się szeroko – No to kto głodny?

*

                Koło północy w końcu kładziemy się do łóżka. Wchodzę pod cieplutką kołdrę, a chwilę później miejsce obok mnie zajmuje Mascherano. Kładzie się na boku i dokładnie mi się przygląda. Nie mam pojęcia, o co mu może chodzić.
– Widzisz, one cię nadal kochają. Nie potrzebnie się stresowałaś – podpiera głowę ręką.
– No niby tak. – wzdycham – To takie dziwne uczucie. Przecież one mnie mało co znają, a na dodatek nie widziały mnie kilka lat. A okazuje się, że za mną tęskniły.
– A teraz bądź szczera sama ze sobą. Ty za nimi nie tęskniłaś?
– Tęskniłam. – wtulam się w niego – I to nie tylko za nimi.
– Nie? – chichocze – No to za kim jeszcze?
– No wiesz. Za Danim, Lio, Gerim i w ogóle za chłopakami. No i za dziewczynami też. Z Anto to my chyba nigdy nie nadrobimy zaległości.
– No tak, wy się nie potraficie nagadać. – potwierdza – A za kimś jeszcze tęskniłaś?
– A za takim jednym piłkarzem, który kiedyś obiecał mi, że nie będzie grał ostro – patrzę na niego surowo.
– No nie patrz tak na mnie. Dzięki temu uchroniliśmy się przed bramką – tłumaczy się.

– Wiem, mój ty bohaterze – całuję go w usta.