niedziela, 31 lipca 2016

VI

                Maj jest w Barcelonie bardzo ciepły. I piękny. To miasto nigdy nie śpi. Jest puste jedynie, kiedy FC Barcelona gra mecz. Ale i tak wtedy całą okolicę przepełniają okrzyki radości lub pomruki rozczarowania – chociaż te drugie zdecydowanie rzadziej. Ale zaczynam odchodzić od tematu. Jest 6:45, a ja już na nogach i to na dodatek już po porannej toalecie! Tak, wiem. To nie jest normalna pora na wstawanie, ale skoro trzeba pojechać do kontrahenta, podpisać kolejną umowę i przypilnować pracowników przy załadunku kolejnych mebli z Camp Nou, to co poradzić?
                Zakładam dopasowane jasne jeansy, podwijam delikatnie nogawki, dobieram czarny, obcisły top i luźną marynarkę, a do tego czarne trampki, czarną Birkinkę i niebieskie aviatory od Victorii Beckham. Jeszcze tylko „zanurkować” w obłoku perfum Jesusa del Pozo „Halloween” i mogę iść.
                Opuszczam moje kochane mieszkanko i wsiadam do taksówki. Podaję kierowcy adres i już po chwili jestem przed domem Alvesa. Zabieram auto i zmierzam w kierunku siedziby klubu. Na parkingu zauważam już firmowego busa. Witam się z chłopcami i pędzę do gabinetu prezydenta.
– Dzień dobry – witam się serdecznie.
– Witam – posyła mi szczery uśmiech.
– To jak? Ja wołam pracowników, a my sobie zaraz podpiszemy umowę? – proponuję.
– Pewnie. To ja może poproszę o kawę. Napije się panienka?
– Poproszę latte, jeśli można.
– W takim razie zaraz wracam, a panienka… No cóż, proszę robić to co trzeba – uśmiecha się i wychodzi z biura.
                Pokazuję chłopakom co i jak i już po chwili zaczynają wynosić meble i przygotowywać je do przewózki. Ja natomiast siadam z Bartomeu przy jego biurku i popijając kofeinowy napój, podpisujemy umowę. Wszystko dogadane, dokumenty spakowane. Siedzimy tak sobie i rozmawiamy. Wtem do pomieszczenia wpada Paco.
– Co, Paco? – moje kąciki ust mimowolnie unoszą się do góry – Wszystko spakowane?
– Tak. A szefowa jedzie z nami? – niezręcznie drapie się po głowie.
– Nie. Ja jeszcze dokończę kawę z panem prezydentem, a potem jadę do centrum. Powinnam być koło czternastej. A coś się stało?
– Nie… To znaczy… Bo ja chciałem z szefową porozmawiać…
– A o czym konkretnie? – drążę, machając nogą założoną na nogę.
– Bo mój kuzyn się żeni, a on mieszka we Włoszech i no… Potrzebowałbym wolnego – wykrztusza z siebie w końcu.
– Ile dni?
– Trzy. Następny piątek, poniedziałek i wtorek.
– Okay. Tylko przyjdź potem do mojego biura, żeby podpisać papiery.
– Naprawdę? – niedowierza – Szefowa jest cudowna! To ja już nie przeszkadzam. Idę powiedzieć chłopakom, że możemy jechać. Do widzenia – żegna się i wychodzi.
                Kończę kawę i rozmowę z Josepem, zabieram torebkę i wychodzę przed wielki budynek. Zakładam okulary przeciwsłoneczne i wyciągam telefon. Wybieram numer wujka i naciskam zieloną słuchawkę. Mówię mu szybko o moim sukcesie, po czym kieruję się do auta. Uśmiecham się sama do siebie. Po drodze zauważam, że zbliża się trening, bo piłkarze zaczynają się zjeżdżać. Wsiadam do samochodu i odjeżdżam w stronę centrum. Muszę zrobić zakupy i zajść do jednego kontrahenta.

*

W szatni:
– Cześć – sapie wbiegający do pomieszczenia Mascherano.
– Brawo! Dzisiaj się nie spóźniłeś, Jefecito – klepie go po plecach Dani.
– Ale jak się nie pospieszy to ma jeszcze na to szansę! – krzyczy wychodzący Bartra.
                Po treningu chłopcy biorą prysznic i ubierają się. W szatni zostaje jedynie kilku piłkarzy – m.in. Rafael, Javier, Alves, Messi i Piqué. Wariują jak zwykle, bijąc się ręcznikami. W końcu odzywa się „14”:
– Wiecie, jak szedłem dzisiaj na trening, to wydawało mi się, że widziałem Anę… – a pijący wodę drugi Argentyńczyk, prawie się zakrztusił – Ale to musiało mi się wydawać – wzdycha.
– A o której to było? – pyta Daniel.
– A bo ja wiem? Jakoś przed dziesiątą…
– No to nie koniecznie musiało ci się wydawać – mówi Lio.
– Co? Jak to? Co to miało niby znaczyć? – wypala zdezorientowany Mascherano.
– To, że Ana mieszka w Barcelonie od początku roku i że miała dzisiaj rano spotkanie z Bartomeu, więc całkiem możliwe, że to ją widziałeś – odpowiada Gerard.
– Czyś ty chłopie zwariował?! – drze się na niego Alves – Przecież ona nas pozabija!
– Sorry, Dani, ale to ty jej obiecywałeś, że nie puścisz pary. A ja już po prostu nie potrafię patrzeć, jak on się męczy – tłumaczy.
– To ty wiedziałeś i nic mi nie powiedziałeś?! – Jefecito zwraca się do kolegi z drużyny.
– Prosiła mnie o to. Nie chciałem, żeby znowu zwiała. Zresztą dowiedzieliśmy się z Gerem przez przypadek. Jak szliśmy któregoś razu do Enrique, ona tam była i podpisywała jakąś umowę.
– Czyli… To prawda? Ona tu jest?
– Tak – potwierdza.
– Masz do niej numer albo wiesz, gdzie mieszka?
– Jefecito, przykro mi, ale ja już muszę iść. Do jutra – żegna się i wychodzi razem z „3”.
                Javier siada na ławce i nerwowo jeździ dłońmi po głowie.
– Jak ja ją teraz znajdę? – zastanawia się – Przecież ja ją, do cholery, kocham!
– Naprawdę ci na niej zależy? – pyta crack.
– Nigdy nie przestało.
– To masz. Tu jest adres jej firmy. – podaje mu wizytówkę i kieruje się do drzwi – Powodzenia.

*

                Koło trzynastej wchodzę do pizzerii, zamawiam kilka dużych pizz dla moich pracowników i z posiłkiem udaję się do siedziby firmy. Schodzę do warsztatu i zarządzam im przerwę. Paco od razu podpisuje stosowne dokumenty. Podwędzam im kawałek fast foodu i wracam do swojego biura. Lorena też już kończy jeść i posyła mi szeroki uśmiech. Rzucam torebkę na specjalny stoliczek, zmieniam buty na  czarne szpilki, które muszę rozchodzić i rozsiadam się wygodnie na fotelu. Wsuwam na nos okulary i zakładam włosy za ucho. Biorę z regału segregator z umowami i drugi ze zleceniami, po czym kładę je na biurku i wpinam odpowiednie dokumenty, robię porządek i taką tam papierkową robotę. Po chwili słyszę jak ktoś puka. To Lorena.
– Tak?
– Pani prezes, przyszedł pan Alejandro i prosi o spotkanie z panią, najlepiej teraz i ja nie wiem, czy go wpuścić, czy nie?
– A mam jeszcze jakieś spotkanie dzisiaj?
– Nie. Tylko miałam przypomnieć o jutrzejszej wizycie w banku – mówi nieśmiało.
– Dobrze. Poproś go.
                Sekretarka znika w holu, a po chwili słyszę, że ktoś wchodzi i zatrzymuje się w progu.
– Proszę siadać – mówię i zamykam segregatory, po czym odkładam je na bok.
– Cześć – słyszę głos, który poznałabym wszędzie. Z niedowierzaniem podnoszę wzrok na przybysza.
– Hej – wypowiadam niemal niesłyszalnie i dalej się na niego gapię.
– Nie mnie się spodziewałaś? – uśmiecha się delikatnie.
– Nie ciebie. – przyznaję – Co cię do mnie sprowadza?
– Chciałem pogadać. Mogę usiąść?
– Tak, jasne. – wskazuję na krzesło naprzeciw mojego biurka – A o czym chciałeś pogadać?
– O nas – te dwa słowa wywołują w moim sercu przeogromny ból, który przeszywa je na wskroś.
– To ja pójdę zrobić kawę.
Wstaję szybko i opuszczam pomieszczenie, bo czuję jak pod powiekami zbierają się hektolitry słonego płynu. Wstawiam wodę i czekam aż się zagotuje. W międzyczasie odrobinę się uspokajam. Przecież to nie może być takie trudne. Mam z nim tylko porozmawiać… Ocieram pojedynczą łzę, przeglądam się w lusterku, biorę dwa kubki i wracam do biura. Kiedy siadam, Masche cały czas bacznie mi się przygląda. Popija napój i odzywa się:
– Zawsze piłaś kawę w dużym kubku – kąciki jego ust lekko unoszą się ku górze.
– Jak widać, nie zmieniłam się – próbuję utrzymać nerwy na wodzy.
– Dlaczego mnie zostawiłaś? – wypala nagle.
– Javier, rozmawialiśmy już o tym. Chciałam, żeby cały czas był przy tobie ktoś, na kogo mógłbyś liczyć. A ja, będąc dwa tysiące kilometrów stąd, nie mogłam ci tego zapewnić…
– Ale teraz jesteś tutaj. Dlaczego nic nie powiedziałaś o przeprowadzce? – ciągnie.
– Myślałam, że tak będzie lepiej… – głos zaczyna mi się łamać, toteż wstaję i podchodzę do okna.
– Ale nie jest. Daj nam szansę – czuję jego oddech na moim karku.
– Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki – walczę z potokiem słonej cieczy, która za wszelką cenę próbuje wydostać się spod powiek na twarz.
– A kto mówi o ponownym wejściu? Ja nigdy z niej nie wyszedłem, rozumiesz? Kobieto, ja cię nadal kocham! – obejmuje mnie mocno w pasie, a ja milczę. Po chwili odwraca mnie tak, że teraz stoimy twarzą w twarz – Popatrz mi w oczy i powiedz, że nic do mnie nie czujesz, to odpuszczę. Pozwolę ci być szczęśliwą. – spuszczam wzrok i wlepiam go w czubki moich butów, a on ujmuje moją brodę i unosi do góry – Widzisz? Nie potrafisz. Czyli dalej coś do mnie czujesz. – uśmiecha się delikatnie, po czym poważnieje – Wiedz, że tym razem nie odpuszczę. Będę walczył o ciebie, o nas… Nie popełnię po raz drugi tego samego błędu! Nie mogę znowu pozwolić ci uciec.
– To było najgłupszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiłam – szepczę.
– Czekaj… Ty tak poważnie?
– Tak. Często zastanawiam się jakby to było, gdybym została – wzdycham.
– To jak? Dostanę twój numer? – szczerzy się.
– Masz tu wizytówkę.
– Proszę, tylko mnie nie odrzucaj. Daj mi szansę – pochyla się i muska delikatnie moje usta. Te kilka sekund jest dla mnie niczym niebo. Unoszę się i zatracam. Czuję szczęście.
– Za pół godziny masz trening – przypominam piłkarzowi.
– O, cholera. Masz rację. Dobra, to ja będę leciał. Do zobaczenia, piękna – żegna się i radosny wychodzi z pomieszczenia.
                Ponownie wpatruję się na widoki malujące się za oknem. Łapię torebkę i wychodzę. Po drodze mówię Lorenie, że już nie wracam, a jutro przyjadę już po wizycie w banku. Siadam za kierownicą mojego A5 Coupe, włączam radio i opieram się wygodnie o siedzenie. Cały samochód wypełniają dźwięki piosenki Christiny Perri:
„The day we met
frozen, I held my breath
right from the start
I knew it I found a home for my heart,
beats fast
Colors and promises
How to be brave
How can I love when I'm afraid
To fall
But watching you stand alone
All of my doubt
Suddenly goes away somehow

One step closer

I have died everyday
waiting for you
Darling don't be afraid
I have loved you for a
Thousand years
I'll love you for a
Thousand more

Time stands still
beauty in all she is
I will be brave
I will not let anything
Take away
What's standing in front of me
Every breath,
Every hour has come to this

One step closer

I have died everyday
Waiting for you
Darling don't be afraid
I have loved you for a
Thousand years
I'll love you for a
Thousand more

And all along I believed
I would find you
Time has brought
Your heart to me
I have loved you for a
Thousand years
I'll love you for a
Thousand more

I'll love you for a
Thousand more

One step closer

I have died everyday
Waiting for you
Darlin' don't be afraid,
I have loved you for a
Thousand years
I'll love you for a
Thousand more

And all along I believed
I would find you
Time has brought
Your heart to me
I have loved you for a
Thousand years
I'll love you for a
Thousand more”

                Zamykam oczy i pozwalam ujść emocjom. Czuję, że po moich gorących policzkach spływają łzy. Już ich nie powstrzymuję, nie ocieram. Nie mam na to siły. Znowu staję na roztaju dróg. Po raz kolejny nie mam pojęcia, dokąd iść, co zrobić. Jestem sama. I sama muszę podjąć decyzję. Nikt mi w tym nie pomoże. Jestem zdana na siebie i swoją intuicję, która w sprawach sercowych najwyraźniej zawodzi. Nie chcę już więcej cierpieć. Chcę być po prostu szczęśliwa. Czy to naprawdę aż tak wiele? Czy i do mnie nie może się czasem uśmiechnąć los? Jestem jakaś przeklęta czy co? Mam tego dosyć…

                Jadę do domu, nie zważając na ograniczenia prędkości. Wbiegam po schodach na górę, przebieram się w luźne dresy, wyciągam z barku różowe Carlo Rossi, otwieram je i siadam z butelką na kanapie. Po kilku głębszych łykach wstaję, zapuszczam rolety i włączam jedną z płyt ze smętnymi piosenkami. Wyłączam telefon i wracam do poprzedniej pozycji. Po jakiejś pół godzinie odstawiam na ławę pustą już butelkę, kładę się i zasypiam przy nutach „Do you know?” w wykonaniu Enrique Iglesiasa.

***
Chciałyście Mascherano? No to macie naszego Szefuńcia. ;)

środa, 20 lipca 2016

V

                Rano budzi mnie dźwięk nadchodzącego smsa. Odrzucam na bok kołdrę i leniwie przeciągam się jak jakaś rasowa kotka. Leżę na plecach i szukam po omacku dłonią mojego telefonu, który powinien być na szafce nocnej. Moment… O, jest. Przekładam go do drugiej ręki i wpisuję kod odblokowujący ekran. Klikam na kopertkę. Jakiś nieznany numer.
„Hej. :) Tak sobie pomyślałem, że byłoby miło, gdybyś przyszła na najbliższy mecz. Chłopcy się ucieszą. A skoro już mieszkasz w Barcelonie to prędzej czy później Cię dopadnę, więc nawet nie próbuj się migać. Podaj mi tylko adres, na który mam ci wysłać wejściówki. :D Dani”

„Po pierwsze: dlaczego budzisz mnie tak rano? Po drugie: nie wiem czy to dobry pomysł.”

„Dobry, dobry. Ok, jak już nie chcesz siedzieć blisko murawy, to załatwię ci na środkowy sektor. Tylko proszę, przyjdź. To dla mnie ważne. Dzieciaków nie będzie, a ty jesteś dla mnie jak siostra. Potrzebuję Cię na trybunach.”

„Przyjdę, ale ani słowa chłopakom”

„Trochę za późno…”

„Co?! Tak szybko? Komu już dążyłeś nadać?”

„Gerowi i Leo. Przepraszam. Wybaczysz?”

„Ok, ale wisisz mi piwo. :D I zarezerwuj mi bilety na jakichś lepszych miejscach dla moich pracowników, a potem ci oddam kasę. A teraz muszę już lecieć do pracy. Bilety wyślij na adres z wizytówki. Buźka :*”

                Ziewam i podnoszę się z wygodnego łoża. Idę do łazienki, biorę poranną toaletę, ubieram się i wychodzę z domu. Po kilkunastu minutach parkuję już pod siedzibą firmy. Zostawiam torebkę w biurze i schodzę do warsztatu. Chłopcy uwijają się jak mrówki. Z należytym szacunkiem i uwagą zajmują się meblami Enrique.
– Dobra, panowie. Chwila przerwy. Muszę wam coś powiedzieć – przysiadam na blacie.
– Coś się stało? – pyta ciekawski Lalo.
– Mhm. Mam nadzieję, że nie macie planów na sobotę, a jeśli macie, to chyba będziecie zmuszeni je odwołać – uśmiecham się.
– Czemu?
– Chcieliście bilety, tak? – kiwają głowami, więc kontynuuję – No to dostaniecie te na najbliższe spotkanie. Pasuje?
– Szefowo kochana! – drze się Paco, po czym podbiegają do mnie we czterech, biorą na ręce i podrzucają do góry.
– Wnioskuję, że się cieszycie. – śmieję się – Okay, to ja już zostawiam was w waszym królestwie. Jak przyjdą bilety, to dam wam znać.
                Wracam na górę i spoglądam na stojące na biurku zdjęcie. Jestem na nim ja, Shakira, Antonella, Javier, Lionel, Alves, Piqué, Rafihnia, Xavi, Bartra, Alexis, Cesc, Valdés i Tello. Stoimy wszyscy skąpo odziani w stroje kąpielowe nad brzegiem morza. Uśmiechnięci, tulimy się do siebie. Autorem zdjęcia jest Iniesta. Uwielbiam tę fotkę…

*

                No i mamy sobotę. Dzień wolny od pracy. Taa, dla kogo wolny, dla tego wolny. Ja muszę jeszcze sporządzić nową umowę dla Bartomeu i dla nowego klienta. A wszystko to już na poniedziałek. Z reguły nigdy nie pracuję w niedziele, więc muszę to odbębnić dzisiaj. No i oczywiście, nie mogę zapomnieć o tym, że o dwudziestej zaczyna się mecz. Cieszę się prawie tak jak moi pracownicy. Jednak nie mam zamiaru siedzieć obok nich. Ja mam miejsce w środkowym sektorze, a oni bardzo blisko murawy. No co? Zasłużyli sobie na taką formę premii.
                Zegar wybija osiemnastą. Odkładam papiery do teczki – skończone. Odchylam głowę do tyłu i przeciągam się z ulgą. Idę do kuchni. Otwieram lodówkę i tępo gapię się na jej zawartość. Przydałoby się coś zjeść. W końcu wyciągam brytfankę z dzisiejszym obiadem. Nakładam sobie porcję farfalle di pollo i podgrzewam. Po posiłku biorę szybki prysznic, układam moje długie włosy za pomocą dyfuzora i idę się odziać. Wybieram jeansowe szorty od RAG & BONE, klubową koszulkę i moje ukochane FCB Air Maxy 1 iD. Jest godzina siódma. Zabieram komórkę, bilety i klucze. Wychodzę z mieszkania, zamykam je, po czym udaję się na przystanek komunikacji miejskiej, skąd mam zamiar dostać się na Camp Nou. Tam witają mnie już tłumy kibiców, a wśród nich moi współpracownicy.
– No to co, panowie? – zagaduję – Nie będziemy chyba stać w tej długiej kolejce. – szczerzę się, a oni ze zdziwieniem unoszą brwi – Oj, nie patrzcie tak na mnie! – zanoszę się śmiechem – Ochroniarz to mój stary znajomy. Może mnie jeszcze pamięta – zapraszam ich gestem, by poszli za mną.
                Przepychamy się do bocznego wejścia, które znam jeszcze z czasów mojego związku z Maschim. Z tego co mówił Dani, Aleix nadal tu pracuje i dzisiaj ma stać przy drugim wejściu. Mam nadzieję, że mnie rozpozna i wpuści nas bez zbędnych ceregieli. W oddali widzę już sylwetkę postawnego Hiszpana. Z uśmiechem na ustach zbliżam się do niego.
– Aleix! – krzyczę radośnie.
– Ana?! – przytula mnie, podnosi do góry i okręca się ze mną. Chyba nie dowierza, że to dzieje się naprawdę – Co ty robisz w Barcelonie?
– Mieszkam.
– Serio? Idziesz na mecz? – pyta w końcu.
– Tak. Obiecałam pracownikom taką formę premii za udane zlecenie…
– No to już. Nie pozwolę, żeby nasza Ana stała w takiej cholernie długiej kolejce. Jeszcze na tych ślicznych nóżkach pojawią się jakieś żylaki czy coś – śmieje się ze mnie.
– Oj, Aleix. Ty nigdy nie dorośniesz – rozburzam jego starannie ułożoną fryzurę.
– Nie mam takiego zamiaru. Miłego meczu.
– Dziękujemy! – macham mu na pożegnanie – No i widzicie jaką macie świetną szefową? – szepczę.
                Pracownicy idą na swoje miejsca w drugim rzędzie, a ja udaję się do środkowego sektora. Siadam i uważnie lustruję murawę, na którą zaczynają wychodzić zawodnicy. Wśród nich dostrzegam dwóch przystojnych Brazylijczyków. Daniel rozgląda się i szuka mnie w tłumie. Uśmiecham się szeroko i delikatnie mu macham – świetnie wie, gdzie siedzę, więc jako jedyny jest w stanie dojrzeć mnie z murawy.
                Spotkanie jest bardzo emocjonujące. Zależy od niego bardzo wiele. Wkrótce kończy się La Liga, a Real depcze nam po piętach, że się tak wyrażę. Jednak dzisiejszy mecz przegrali, więc, jeśli my wygramy, to kolejne mecze powinny być już formalnością. Ale nie mów hop, zanim nie przeskoczysz.
                Pełni energii zawodnicy Blaugrany starają się wypracować jak najwięcej sytuacji bramkowych i nie opuszczają połowy przeciwnika. Celność podań i porozumienie może imponować. Gorzej jest z celnością strzałów i wykończeniem akcji.  Efektem okazuje się być końcowy wynik pierwszej połowy, a mianowicie 1:0, ale tylko dlatego, że już w doliczonym czasie Messiemu udało się strzelić główką. W przerwie postanawiam napisać wiadomość do mojego przyjaciela:
„Pogratuluj ode mnie Lio tej główki :D Trzymam za was kciuki, kochani. <3”
Na odpowiedź długo nie czekam:
„Zapraszam potem na piwko ;)”

„Taki jesteś pewien zwycięstwa? Postaraj się lepiej :p Dzisiaj nie dam rady, bo o 8:00 mam spotkanie, ale możemy się umówić na jutrzejszy wieczór. :D Jak nie zaliczysz asysty, to stawiasz.”

„A jak zaliczę, to widzimy się jutro o 18:00 u mnie. I widzę Cię z sześciopakiem, królewno ;)”

                Uśmiechnęłam się do telefonu. Nie będę mu nic odpisywać, bo za niecałe dziesięć minut kończy się przerwa. A jeszcze tylko tego brakuje, żeby Enrique się na niego przeze mnie wkurzył. Wsłuchuję się w dźwięki sączące się z głośników. Nie znam tej piosenki, ale zdecydowanie wpada w ucho, więc delikatnie ruszam się w jej rytm. Chwilę później zawodnicy wracają na boisko. Rozpoczyna się druga część spotkania. Duma Katalonii od razu bierze się do roboty. W ruch idzie tiki–taka. Piłka leci dokładnie tam, gdzie zamyślił nadawca. Prostopadłe podanie do Messiego, który wymija trzech obrońców i zdobywa bramkę. Trybuny szaleją. Zresztą nie ostatni raz tego wieczora. Już osiem minut po tym wydarzeniu Rakitić wywalcza rzut rożny. W polu karnym stoi świetnie ustawiony Piqué. Ini dośrodkowuje, w polu karnym delikatne przepychanki, ale ostatecznie Gerard trafia głową w piłkę, a ta ląduje idealnie pod poprzeczką. Kolejne minuty nie przynoszą zmiany wyniku. Dopiero w osiemdziesiątej dziewiątej Mascherano podaje do Daniego, ten biegnie wzdłuż boiska i podaje do znajdującego się w polu karnym da Silvy Santosa, który bezbłędnie przyjmuje piłkę i uderza prawą stopą. Bramkarz nie ma nawet najmniejszych szans. Mecz kończy się wynikiem 4:0 i muszę przyznać, że mnie jak najbardziej satysfakcjonuje. No i przegrałam właśnie zakład. Jutro muszę wpaść do Alvesa z sześciopakiem, ale co mi tam? WYGRALIŚMY!!!

*

– Pani prezes! – woła mnie sekretarka, kiedy tylko przekraczam próg firmy.
– Co tam Lorena? – uśmiecham się do niej.
– Właśnie dzwonił pan Josep Maria Bartomeu i prosił o przełożenie spotkania na jutro, bo zwołali im jakąś nadzwyczajną radę czy coś takiego. Prosił na ósmą – mówi na jednym wdechu.
– Dobrze. W takim razie dzisiaj tylko Ramirez, tak?
– Dokładnie. O jedenastej.
– Mamy teraz za piętnaście ósmą… Dobra, to ja idę do biura. Jakby coś to łącz ze mną.

*

                Dochodzi godzina osiemnasta. Wysiadam z auta i z sześciopakiem w ręku dzwonię do drzwi. Po chwili otwiera mi uśmiechnięty od ucha do ucha Brazylijczyk.
– Już jest! – drze się do kogoś, po czym wciąga mnie do domu.
– Do kogo ty… – i nagle milknę, widząc siedzących na kanapie Messiego i Piqué.
– A myśleliśmy, że już się rozmyśliłaś – szczerzy się Lio.
– Och, no nie patrz już tak na nas, tylko chodź się przytulić – zaprasza Gerard.
                Podbiegam do nich i wpadam w te silne ramiona. Mimowolnie po moim policzku spływa łza. Łza szczęścia…
                Reszta wieczoru mija nam jak klasyczne spotkanie przy piwie. Pogaduszki, śmiechy, wspomnienia i takie tam. Oczywiście nadchodzi też pora na rozegranie meczu w FIFĘ. Nie mam z nimi szans, ale jestem do tego poniekąd przyzwyczajona. Koło dwudziestej trzeciej zamawiam taksówkę i wracam do siebie. Rano odbiorę auto – jeszcze przed spotkaniem.



środa, 13 lipca 2016

IV

Znowu siedzę w biurze i zajmuję się rozliczeniami. Ściągam okulary i wyjmuję z torebki wibrujący telefon. Przyglądam się ukazującemu się na wyświetlaczu numerowi. Nie znam go i normalnie odrzuciłabym połączenie, ale coś mi mówi, żebym jednak odebrała. Tak też czynię.
– Tak, słucham? – odzywam się.
– Panna Anastazja Milik? – pyta rozmówca. Chyba powinien wiedzieć do kogo dzwoni, mam rację? Już chcę mu to wygarnąć, ale powstrzymuję się.
– Przy telefonie.
– Z tej strony Josep Maria Bartomeu. Pamięta mnie panienka?
– Ależ oczywiście. W czym mogę pomóc? – uśmiecham się sama do siebie.
– Wczoraj mieliśmy spotkanie i stwierdziliśmy, że chcielibyśmy nawiązać współpracę z reprezentowaną przez panienkę firmą.
– Cieszę się – przyznałam.
– Na początek chcielibyśmy dać do renowacji najbardziej zaniedbane meble, które od lat nie były zmieniane. Jeśli poradzą sobie z tym państwo, to damy wam kolejne zlecenia.
– Nie ma problemu. Kiedy mogłabym przyjechać obejrzeć meble?
– Myślę, że w poniedziałek około godziny ósmej byłoby dobrze, bo o dziesiątej zaczyna się trening. Od razu podpisalibyśmy umowę…
– Oczywiście. Zaraz ją przygotuję.
– Tylko to nie będzie u mnie. Meble pochodzą z biura pana Luisa Enrique, ale pojawię się, żeby podpisać umowę.
– W porządku. Czy od razu będziemy je zabierać, czy…? – urywam.
– Tak. Może panienka zabrać swoich ludzi. W takim razie do zobaczenia.
– Do zobaczenia. – żegnam się – Lorena!
– Tak, pani prezes? – wbiega do mojego biura.
– Zwołaj mi tu proszę chłopaków.
– Coś się stało? – jest wyraźnie zmartwiona.
– Tak. – robię dramatyczną pauzę – Dostaliśmy to zlecenie!
                Moi pracownicy najwidoczniej bardzo się cieszą z tego kontraktu, bo skaczą jak durni. Ja z kolei dzwonię do Marka, żeby pochwalić się moim osiągnięciem. Cieszy się razem ze mną, ale jest też pełen obaw, czy uda nam się sprostać wymaganiom klubu, a zwłaszcza zarządu. Pocieszam go, mówiąc, że mamy tu świetny zespół i ja sama wszystkiego dopilnuję – nawet załadunku i transportu.

*

                Ten poranek zasadniczo różni się od wszystkich poprzednich. Mimo dosyć ponurej jak na stolicę Katalonii pogody, wstaję uśmiechnięta. Wypijam dużą latte, odbębniam poranną toaletę, maluję się i ubieram. Wybieram zwykłe, ciemne jeansy, a do tego granatową bluzeczkę z białym napisem: „SOME PEOPLE JUST NEED A HIGH–FIVE” oraz balerinki w tym samym kolorze. Opuszczam radośnie mieszkanie i spoglądam w niebo z nadzieją, że obejdzie się dziś bez deszczu. W innym wypadku trzeba będzie najpierw zabezpieczyć meble, zanim chłopcy je przeniosą do busa, a to wydłuży czas załadunku. No, ale na wszelki wypadek musimy zabrać folię.
                Pod siedzibą firmy sprawdzam po raz setny, czy mam wszystko, co potrzebne. Wsiadam do mojego A5 Coupe i wyruszam w drogę. Chłopcy grzecznie jadą za mną. Jako że nie ma zbyt wielkich korków, po kilkunastu minutach jesteśmy już pod Camp Nou. Wspomnienia znowu wracają… Ale STOP!!! Jesteś w pracy! Od ciebie zależy przyszłość firmy – karcę się w myślach.
– To co? – pytam Diego, Paco i Lalo – Gotowi? – posyłam im przepełniony radością i satysfakcją uśmiech.
– Tak jest, szefowo! – odpowiadają jednogłośnie.
– No to chodźmy. Zapraszam za mną – i po raz kolejny już przekraczam próg tego cudownego miejsca.
Od razu kieruję się w stronę biura głównego trenera pierwszego zespołu. Dobrze pamiętam, gdzie ono się znajduje… Po chwili jesteśmy już na miejscu. Drzwi są uchylone, więc wchodzę do środka, a oni spoczywają w recepcji. Za biurkiem siedzi ponad czterdziestoletni brunet, a na fotelu obok Josep. Postanawiam się uprzejmie z nimi przywitać.
– Dzień dobry panom – mówię.
– O, panienka Anastazja. Miło znów panienkę widzieć. – prezydent podchodzi do mnie i delikatnie całuje moją dłoń, a ja się rumienię – Luis, poznaj tę cudowną Polkę, która odmieni nasze meble.
– Miło mi. – podaje mi dłoń – Luis Enrique.
– Anastazja Milik. – uśmiecham się delikatnie – To jak? Możemy zaczynać? – pytam i przystępuję do pracy.
– Więc dajemy wam to, to, to, tamto, to i tamto też – zaczyna wyliczać trener.
                Robię kosztorys dokładnie przyglądając się przedmiotom i notując wszystkie uwagi Enrique. Wtem dzwoni komórka Bartomeu. Odbiera i zaczyna z kimś żywo dyskutować.
– Panienko Milik, przykro mi, ale będę musiał już lecieć. Nie potrafią się beze mnie obejść. – ukazuje rządek białych zębów – Zresztą pewnie sama panienka wie, jak to jest. Więc może zróbmy tak, że ja się tu podpiszę na tych papierach, a Luis wszystko sprawdzi i to jego podpis będzie decydujący, dobrze?
– Nie ma problemu.
                Po chwili prezydent klubu zostawia mnie samą ze szkoleniowcem. Dokańczam wycenę i przedstawiam mu wszystkie szczegóły.  Z uznaniem kiwa głową.
– Jestem pod wrażeniem. Nigdy w życiu nie widziałem takiego przygotowania. Mam tylko nadzieję, że nie będziesz sama tego wszystkiego dźwigać. – szybko się reflektuje – Przepraszam, mogę ci mówić po imieniu?
– Pewnie. A co poprzedniego pytania, to… No wiesz, jestem przygotowana na wszystko. Nie takie rzeczy się robiło. – śmieję się – Ale spokojnie, dziś zajmą się tym moi pracownicy. Dobra, to ja ich już wołam, żeby zaczęli znosić meble, a my zaraz podpiszemy umowę.
                Po chwili wracam z chłopcami i wszystko im tłumaczę. Zwracam uwagę na niezwykle cenną sofę.
– Tylko błagam was, ostrożnie! – pouczam.
– Spokojnie, szefowo – śmieje się Diego.
– Pani prezes nam nie ufa? – szczerzy się Lalo.
– Będzie dobrze, szefowo – wtóruje im Paco.
– Dobra, dobra. Jeśli pan Enrique nie będzie zadowolony to nie dość, że nie dostaniecie premii, to jeszcze zaleziecie za skórę najlepszej na świecie drużynie, która dla Katalończyków jest poniekąd wszystkim. Już! – krzyczę – Do roboty!
– Widzę, że zły szeryf się w tobie odzywa – zanosi się śmiechem Asturyjczyk.
– Cóż, w końcu jestem „panią prezes”. – maluję w powietrzu cudzysłów – Dobra, to teraz podpisz mi się tu, tu i tu. – pokazuję wyznaczone miejsca – Ja też zaraz zrobię to samo – dodaję.
                Trener bierze do ręki długopis i robi to, o co go poprosiłam. Teraz moja kolej. Składam mój autograf obok pozostałych gryzmołów. Ci faceci nie mają zbyt pięknego charakteru pisma. Kiedy dochodzę do ostatniej strony umowy, czynność nagle przerywa mi zasapany Paco.
– Co dalej?
– Fotele. – pokazuję i po jego wyjściu kontynuuję uzupełnianie dokumentów  – Dobra. To jest dla mnie, a to dla ciebie i Josepa – wręczam mu plik kartek.
                Podajemy sobie ręce w znaku dobicia interesu. Z holu dochodzą nas śmiechy. Słyszę jakiś męski głos. Ktoś zwraca się do Luisa, choć jeszcze nie jest w biurze.
– Trenerze, a co tu za ludzie nam meble wynoszą? O czymś nie wiemy?
                Do środka wchodzą dwaj piłkarze. Śmieją się, ale milkną na mój widok. Stoję do nich plecami.
– Ana? – słyszę słaby, pełen niedowierzania głos, który rozpoznałabym wszędzie. Odwracam się do przybyszy i delikatnie uśmiecham.
– Cześć – to jedyne no co mnie stać, po tak długiej przerwie.
– Co ty tu robisz? – pyta Gerard.
– Pracuję – kąciki moich ust unoszą się nieznacznie.
– No właśnie, panowie. Anastazja pracuje, a wy? Czemu się nie przebieracie? Zaraz zaczynamy trening – odzywa się trener.
– Bo my mieliśmy do trenera sprawę, ale teraz to już nie ma znaczenia – rzuca Alves.
– Szefowo! – drze się Lalo – Wszystko zapakowane. Jesteśmy gotowi do wyjazdu.
– To dobrze – posyłam słaby uśmiech.
– A… Szefowo? – drapie się po głowie – Bo myśmy sobie tak z chłopakami pomyśleli, że skoro wyrobiliśmy się tak szybko, to może załatwiłaby nam szefowa w nagrodę jakieś bilety na mecz? – robi minę kota ze „Shreka”.
– Dobra, dobra. Już ja znam te wasze numery. – śmieję się – Pomyślimy. A teraz jedźcie już do firmy i delikatnie, ale to delikatnie i uważnie przygotujcie meble do renowacji, dobrze? I widzimy się jutro.
– No dobrze. To szefowa już nie wraca do biura?
– Nie. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia na mieście. Ale dziękuję, że tak się przejmujecie moją skromną osobą. Do jutra – macham mu na pożegnanie.
– „SZEFOWO”?! – wykrztusza z siebie Brazylijczyk.
– Tak się mówi, jeśli ktoś prowadzi firmę – zauważa Enrique.
– Firmę? Czyli przeprowadziłaś się do Barcelony? – niedowierza Gerard.
– Piqué, co ty takie dziwne pytania zadajesz? Jak się prowadzi firmę, to zazwyczaj mieszka się w pobliżu jej siedziby – znowu wtrąca się trener.
– Tak, mieszkam tu. No, a teraz panowie pozwolą, że ja już pójdę, bo spieszę się na kolejne spotkanie. – pakuję do torebki umowę i poprawiam bluzkę – Zadzwonię, jak już wszystko będzie gotowe. Do zobaczenia – żegnam się z Luisem i mijam w drzwiach dwóch piłkarzy, którzy stoją jak słupy soli.
                Zbiegam po schodach, próbując powstrzymać łzy. Jednak czuję jak mimowolnie oczy zaczynają mi się szklić. Robię głęboki wdech, gdy opuszczam mury niezwyciężonej świątyni piłki nożnej. Zwalniam kroku i czuję jak ktoś mnie obejmuje w talii. Odruchowo łapię za jego dłonie. Wiem, że przytula mnie Daniel. Delikatnie odwracam się w jego stronę. Wpatrujemy się w swoje oczy. W końcu nie wytrzymuję i po moim policzku spływa łza, którą w oka mgnieniu wyciera Alves. Zarzucam mu ręce na szyję i mocno się niego wtulam.
– Dani. – szepczę – Przepraszam.
– Ana, nawet nie masz pojęcia, jak ja się za tobą stęskniłem. Zresztą nie tylko ja – dodaje, kiedy się od siebie odklejamy.
– Dani, dobrze wiesz, że to nie tak… – zaczynam.
– Wiem, wiem. Czyli to prawda? Wróciłaś?
– Tak. Na stałe. Przynajmniej taką mam nadzieję – próbuję wysilić się na jakikolwiek uśmiech, ale chyba niezbyt mi to wychodzi.
– Czemu mi nie powiedziałaś? – wydaje się być zawiedziony.
– Cholera, Alves. Nawet nie masz pojęcia, ile razy miałam już wpisany na wyświetlaczu twój numer, ale w ostatniej chwili tchórzyłam. Myślałam, że tak będzie lepiej. W końcu to duże miasto i nie powiedziane, że musielibyśmy gdzieś na siebie wpaść.
– Chyba sama w to nie wierzysz. – mruczy – Możemy się spotkać?
– Przepraszam, ale spieszę się. Praca wzywa – chcę udać się do auta, ale Brazylijczyk łapie mnie za nadgarstek.
– Poczekaj. Twoja firma zajmuje się renowacją skór, tak? – kiwam głową w geście potwierdzenia – No, a moja kanapa wymaga czegoś takiego. Pomożesz?
– Oj, Dani, Dani. – śmieję się – O której kończysz jutro trening?
– O drugiej.
– Okay, to będę u ciebie przed trzecią. Mieszkasz tam gdzie dawniej?
– Tak.
– To do zobaczenia – całuję go subtelnie w policzek i odchodzę.
                Wszystko jest pięknie, cacy, a tu nagle – BUM! Dlaczego zawsze jest tak samo? I dlaczego zawsze przydarza się to właśnie mnie? Szczęście omija mnie szerokim łukiem, czy może właśnie na odwrót?
                Bardzo stęskniłam się za chłopcami i właśnie dlatego, kiedy zobaczyłam ich w biurze Enrique moje serce zaczęło bić szybciej. Cieszyłam się i bałam jednocześnie. Nie miałam pojęcia, jak mogą zareagować.

*

                Jadę w tak świetnie znanym mi kierunku. Z każdą minutą, a nawet sekundą zaczynam się coraz bardziej denerwować. Zaciskam mocno ręce na kierownicy. Po jaką cholerę ja się tam wybieram?! A co jeśli on powie Mascherano? Nie, nie zrobi mi tego… Mimo wszystko nadal mnie lubi – przynajmniej takie odnoszę wrażenie. No chyba, że zaprasza mnie do siebie po to, żeby zamknąć mnie w ciemnej piwnicy i zabić za moje występki.
                Ubrana w „podarte”, obcisłe jeansy, czarną koszulkę z napisem głoszącym „HELLO FRIDAY” oraz kolorowe Adidasy parkuję pod jedną z okazalszych w tej dzielnicy willi, wyciągam ze stacyjki kluczyk, łapię torebkę i wysiadam. Powoli zmierzam do drzwi. Zamykam oczy i naciskam dzwonek. Słyszę jak ktoś nadchodzi. Drzwi się otwierają, a w nich stoi uśmiechnięty Brazylijczyk.
– Ana! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że przyszłaś – od razu bierze mnie w swoje objęcia, a ja się temu poddaję.
– Oj, Dani, Dani. Może zanim mnie udusisz tym swoim uściskiem, to najpierw dasz mi odnowić twoje meble, co? – śmieję się.
– Wchodź, Mała. Kawy? – pyta zmierzając w kierunku kuchni.
– Poproszę. Pamiętasz jeszcze jaką?
– Jakże bym śmiał zapomnieć – posyła mi promienny uśmiech.
                Wraca do salonu, gdzie siedzę na jednej  kanap i podaje mi kubek z dawką kofeiny. Biorę łyka i podświadomie się uśmiecham. Piłkarz zajmuje miejsce tuż obok mnie. Patrzy na widok na oknem.
– Dobra, Alves. Mów, o czym chciałeś rozmawiać, bo raczej nie o meblach. Są nowe – unoszę wysoko brew.
– No tak, niedawno je kupiłem, ale myślałem, że inaczej nie zgodzisz się mnie odwiedzić – mówi patrząc mi prosto w oczy.
– Pewnie bym się nie zgodziła – przyznaję mu rację.
– Ana, dlaczego nas zostawiłaś? – wyrzuca z siebie, a ja prawie krztuszę się kawą.
– Dani… – zaczynam – To nie takie proste…
– Nie kochałaś go? – przypatruje mi się wyczekująco – To mogłaś z nim zerwać, ale nie musiałaś wyjeżdżać!
– Daniel, do cholery! Myślisz, że to była dla mnie łatwa decyzja?! Nie. – ściszam ton – Kochałam go, naprawdę go kochałam i nie chciałam, żeby przeze mnie cierpiał. Dlatego wyjechałam. Uznałam, że tak będzie lepiej – czuję jak szklą mi się oczy.
– No dobrze, ale nie mogłaś się odezwać? Nawet życzeń świątecznych nie przysłałaś – zarzuca mi.
– Nie miałam pojęcia, czy będziecie chcieli mieć ze mną do czynienia – mówię ledwie słyszalnie.
– Mała, – łapie mnie za brodę – zawsze będziesz dla mnie ważna – przytula mnie mocno.
– Dziękuję – daję mu buziaka w policzek i podnoszę się z siedziska.
– A ty dokąd?
– Na spotkanie. Wiesz, niektórzy muszą się napracować, żeby mieć, co jeść, a nie jak ty – śmieję się.
– A dasz mi chociaż do siebie jakiś numer? Przecież możemy się chyba spotykać? – prosi, niemalże błaga. Wyciągam wizytówkę i kładę ją na stoliku – Dalej go kochasz?
– Głupie pytania zadajesz, wiesz? – posyłam mu całusa i wychodzę, machając. Czas wrócić do żywych.
                Jestem zdania, że nic nie dzieje się bez przyczyny. To niespodziewane spotkanie z Piqué i Alvesem też ma jakiś cel. Nie wiem jeszcze jaki, ale prędzej czy później to wyjdzie na jaw. Tylko co teraz? Wiem, że nie uda mi się już uciec przed przeszłością. Przed Danim na pewno. I znowu się zacznie… Ale może to i dobrze? Oni wszyscy byli, są i będą częścią mojego życia – niezależnie od wypadków.




czwartek, 7 lipca 2016

III

– Dobra, mam już chyba wszystko – mówię z satysfakcją do mojej przyjaciółki, która właśnie siedzi na sofie.
– Wiesz, co robisz? Naprawdę chcesz tam wyjechać? A raczej wrócić? – pyta mnie już chyba po raz setny dzisiaj.
– Tak. Poprowadzę wujkowi firmę. Będę mogła się spełnić zawodowo.
– Ale przecież to fotografia była zawsze twoją pasją – ciągnie swój wywód.
– I dalej tak jest, tylko nie mam na to czasu. Zwłaszcza teraz, kiedy mam na głowie przeprowadzkę i rozkręcenie interesu za granicą. – zajmuję miejsce obok niej – Wszystko będzie dobrze. Będziemy w kontakcie – pocieszam ją.
– Pewnie – mruczy i pomaga mi zapiąć walizkę.

*

                Pierwszy stycznia. Godzina piętnasta piętnaście. Od dziesięciu minut znajduję się na lotnisku w stolicy Katalonii. Zmierzam w kierunku oszklonego wyjścia. Zarzucam włosy do tyłu i robię krok. Jest to ostateczny krok. Teraz nie ma odwrotu. Taksówkarz zawozi mnie pod wynajęte mieszkanie. Otwieram drzwi, rozglądam się i postawiam rozpakować moje rzeczy. Trzeba tu wszystko urządzić. Jutro pójdę do pobliskiego sklepu wnętrzarskiego i coś wybiorę. Muszę też kupić kilka rzeczy do biura.
                Zakupy to moja domena. Pewnie wkraczam do salonu meblowego. Wybieram kanapę, fotele, artykuły dekoracyjne i takie tam. Podstawowe meble są już w moim domu, ponieważ odpowiednio wcześniej je zamówiłam i mili panowie mi je zmontowali. Jeszcze parę akcesoriów do firmy i do kasy. Meble zostaną dowiezione na podane przeze mnie adresy nazajutrz przed południem.
Udaję się na parking, wsiadam do auta i dziękuję Bogu za to, że mam takiego cudownego wuja, który na dwudzieste drugie urodziny kupił mi samochód. Od zawsze był wiernym fanem Audi i dlatego też właśnie siedzę w czarnym Audi A5 Coupe. Muszę przyznać, że całkiem niezła maszyna z tego autka. Świetnie się prowadzi. Kierownica idealnie wpasowuje się w moje dłonie. Mknę ulicami zatłoczonego miasta wsłuchując się w bliskie memu sercu latynoskie rytmy, sączące się z radia. To jest muzyka, która zawsze idealnie wpisuje się w mój nastrój. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, ale tak po prostu jest.

*

Pierwszy miesiąc w Barcelonie mija mi na zaznajomieniu się z zespołem, szkoleniem ich i robieniem firmie reklamy. Muszę przyznać, że jestem w tym całkiem dobra. Mamy już kilku kontrahentów. Na początek wystarczy. Co najważniejsze, jednym z klientów jest właściciel kilku restauracji, a to oznacza spore zlecenie i konkretne wynagrodzenie.

*

Czas płynie niebłagalnie szybko. Jest już kwiecień. Dziś pierwszy dzień pracy po wielkanocnej przerwie. Wchodzę do biura i siadam przed stertą dokumentów do przejrzenia i podpisania. Po robocie papierkowej staję przy oknie i popijam kawę. Zastanawiam się nad kolejnym przedsięwzięciem. Nagle doznaję olśnienia.
– No przecież! – mówię sama do siebie – Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam? Lorena! – wołam pracownicę.
– Tak, pani prezes?
– Załatw mi proszę numer do siedziby… – przerywam w połowie wypowiedzi – Nie, po prostu umów mnie na spotkanie z panem Bartomeu.
– Z tym Bartomeu? – niedowierza.
– Tak. I powiedz, że to bardzo ważne. Masz niesamowity dar przekonywania. Wierzę, że ci się uda – mrugam do niej.
                Odprężam się wygodnie siadając w fotelu, ale nie trwa to zbyt długo, bo Lora wparowuje ponownie do mojego biura.
– Udało się! – cieszy się niezmiernie – Jutro o jedenastej ma panienka spotkanie na Camp Nou.
– Dziękuję ci serdecznie. Jesteś nieoceniona. Jeśli mój plan się powiedzie, dostaniesz podwyżkę. Okay, to w takim razie ja idę przygotować się na jutrzejsze spotkanie. Nie ma mnie już dla nikogo. A chłopakom powiedz, że będę o siódmej i sprawdzę stan przed załadowaniem, więc niech się nie zapędzają. Do jutra!
– Do jutra.

*

                Chcę zrobić dobre wrażenie na spotkaniu, więc ubieram grzeczniutką sukienkę projektu Victorii Beckham, która wygląda, jakby składała się z klasycznej spódnicy i białej koszuli z ciekawym malunkiem. Do zestawu dobieram czarne szpilki, moją ukochaną czarną Birkinkę i Ray Bany, ponieważ słońce daje dziś po oczach, że się tak wyrażę. No w końcu mieszkam w Barcelonie! Tu jest zawsze ciepło. I wcale na to nie narzekam.
                Siedzę na korytarzu i czekam, aż Bartomeu mnie przyjmie. Po kilku minutach moje prośby zostają wysłuchane i miła starsza pani wskazuje mi głową na drzwi – to znak, że mogę już wejść. Podnoszę się i pewnie wchodzę do gabinetu. Za biurkiem siedzi około pięćdziesięcioletni mężczyzna w eleganckiej koszuli.
– Witam, Josep Maria Bartomeu– wyciąga w moją stronę dłoń.
– Dzień dobry, Anastazja Milik. – uśmiecham się delikatnie i zajmuję miejsce na fotelu – Dziękuję, że zgodził się pan na spotkanie.
– A więc? Cóż to za sprawa? – pyta z ciekawością.
– Od stycznia tego roku prowadzę w Barcelonie firmę i szukam kontrahentów. Pomyślałam, że zarząd mógłby być zainteresowany naszymi usługami. Są państwo pierwszym klubem piłkarskim, o jakim pomyślałam.
– Czemu pomyślała pani akurat o FC Barcelonie?
– Bo poniekąd jestem związana z tą drużyną.
– Wierna fanka? – unosi brwi nie kryjąc zdziwienia.
– Dokładnie – przytakuję.
– Dobrze, w takim razie proszę powiedzieć, czym zajmuje się pani firma?
– Najprościej można to nazwać renowacją skór. Meble, ubrania, akcesoria skórzane – przemalujemy, odnowimy, naprawimy. Proszę, tutaj jest katalog z niektórymi naszymi zleceniami. Nasi pracownicy należą do najlepszych w Europie. – Josep przegląda zdjęcia, a ja korzystając z okazji, nawijam jak najęta – Z tego co widzę, mają tutaj państwo sporo skórzanych mebli. W holu, w tym biurze, więc jak mniemam w pozostałych również. Dobrze wiem, że takie meble są bardzo drogie, a trzeba je kupować średnio co kilka lat. Zwłaszcza do takich miejsc jak te, ponieważ są bardzo mocno eksploatowane. Renowacja jest więc dużo tańszą opcją.
– W gruncie rzeczy ma pani rację. Tylko dlaczego przychodzi pani z tym do mnie?
– Ponieważ wiem, że ma pan spory wpływ na zarząd. Myślę, że naprawdę moglibyśmy nawiązać owocną współpracę – zarówno dla mojej firmy, jak i dla klubu. Proszę chociaż przemyśleć moją propozycję.
– A mógłbym prosić o jakieś cenniki?
– Każde zamówienie analizujemy z osobna, ale tutaj są ceny orientacyjne. – podaję mu ulotkę i posyłam najpiękniejszy uśmiech, na jaki udaje mi się zdobyć – Tutaj jest moja wizytówka. Proszę dzwonić bezpośrednio do mnie, aby uniknąć niepotrzebnej zwłoki.
– Dobrze. Obiecuję, że to przemyślimy.
– W takim razie nie będę już zabierać panu więcej cennego czasu. Mam nadzieję, że do zobaczenia.
                Opuszczam Camp Nou i kieruję się do siedziby firmy. Spoglądam na zegarek – dochodzi południe. Paco i Diego zaraz powinni być z powrotem.  Nie mylę się. Kiedy parkuję moje kochane autko, pracownicy właśnie wysiadają z busa i zbliżają się do mnie z wielkimi uśmiechami.
– A wam co tak wesoło? – pytam podejrzliwie.
– A widzi pani, pani prezes. Cieszymy się, bo klient powiedział, że świetnie się spisaliśmy i zasługujemy na premię za to zlecenie – wyszczerzył się Paco.
– Doprawdy? Czyli mam to potraktować jako prośbę o podwyżkę? – zaśmiałam się – Chodźcie do środka. – i wchodzę dumnie do budynku, a za mną posłusznie podążają dwaj mężczyźni – Lorena, dołączysz? – zapraszam ich do mojego biura i zaczynam wywód – No więc tak… Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolona z waszej pracy i myślałam o podwyżkach, słyszysz Paco? Mogę wam obiecać jedno. Prawdopodobnie teraz ważą się losy naszego kolejnego kontraktu. Jeśli go dostaniemy i będą zadowoleni z naszej pracy podniosę wam pensje.
– A co to za kontrahent? – ciekawi się Diego.
– FC Barcelona. Ale na razie nie zapeszajmy. Jak będę coś wiedziała, to od razu was poinformuję. No, a teraz zapraszam do pracy – posyłam im ciepły uśmiech.

*

                Kolejny samotny wieczór w moim pięknym mieszkanku. No właśnie. Mieszkam w Barcelonie już od kilku miesięcy, a nadal nie mam tu nikogo bliskiego. Nikogo, komu mogłabym się wygadać. Poznałam tylko dwie sąsiadki z mojego apartamentowca (bo chyba należałoby nazwać ten budynek), moich pracowników i kilka osób z branży. Moje życie towarzyskie znowu znajduje się na poziomie poniżej zera.
Nie zawsze taka byłam. Niegdyś często chodziłam na imprezy z przyjaciółmi, cieszyłam się życiem. Ale po powrocie z wymiany studenckiej zamknęłam się w sobie. Cholernie brakowało mi moich kochanych piłkarzy i Javiera. Za dziewczynami też tęskniłam. Zdążyłam się do nich wszystkich przywiązać. Do dziś żałuję, że podjęłam taką, a nie inną decyzję.
Ale co poradzić? Czasu nie da się cofnąć… A może to i dobrze? Bo prawdziwa miłość oznacza, że zależy Ci na szczęściu drugiego człowieka bardziej niż na własnym, bez względu na to, przed jak bolesnymi wyborami stajesz…
                Czasem zastanawiam się nad samym sensem miłości. Dlaczego Pan Bóg zsyła na nas takie uczucie? Lubi patrzeć, jak się męczymy, cierpimy? W czasie rozmów na ten temat często słyszę, że lepiej kochać, a potem płakać. Następna bzdura. Wierz mi, wcale nie lepiej. Do diabła! Ludzie, nie pokazujcie mi raju, żeby potem go spalić!

Podobno zawsze na świecie ktoś na kogoś czeka. Ja już w to po prostu nie wierzę. Czuję, że jestem na tej planecie zupełnie sama i to się nigdy nie zmieni. Firma, kontakty, pieniądze – to jest moje życie. Ale czymże jest ludzki żywot pozbawiony miłości? Z własnego doświadczenia mogę Ci zdradzić, że jest bezbarwny, pusty, a szczęście staje się jedynie pozorem. Prawda jest taka, że każdy potrzebuje kotwicy. Jakiejś małej rzeczy, która zmusza Cię do pozostania w miejscu, nakłania do walki. Kiedy jesteś sama, to wszystko traci sens. Nie masz najzwyczajniej w świecie siły. Sama nie dasz rady stawić czoła całemu światu. Nie, kiedy nie ma Go przy Tobie…