wtorek, 30 sierpnia 2016

X

                Do drzwi mojego mieszkania dzwoni dzwonek. Niepewnie otwieram i doznaję szoku. O futrynę stoi oparty brunet z rozbrajającym uśmiechem niewiniątka na ustach. Bez słowa wparowuje do salonu i rozsiada się na kanapie.
– Dowiem się, co ty tutaj robisz?
– No nie mów mi, że się nie cieszysz? – śmieje się – Dobra, Ana, zbieraj dupsko, zrób się na bóstwo i idziemy.
– Co? Dokąd?
– Zapomniałaś? – jęczy – Dzisiaj jest osiemnasty. Rocznica moja i Antonelli.
– I?
– I jak co roku jest impreza. No już, nie gadaj, tylko się ubieraj, bo całe Castelldefels na nas czeka.
– Ja cię kiedyś zabiję, normalnie. Nigdzie nie idę – próbuję się oprzeć.
– No weź. Anto się ucieszy.
– O, nie! Bierzesz mnie pod włos! – spoglądam na jego błagalny wzrok – Daj mi jakieś… dwadzieścia minut? – z impetem wpadam do garderoby, gdzie, nie mając zbyt wiele czasu na wybór stroju, narzucam na siebie małą czarną od ALICE+OLIVIA.  Kiecka jest fajna i pasuje jak ulał. Wręcz ją uwielbiam, ale ma jedną wadę, a mianowicie zapięcie – Lio, przyjacielu, pomożesz mi? – odwracam się do niego plecami. Zasuwa bezproblemowo suwak i chichocze.
– Nigdy nie możesz jej zapiąć, ale i tak ją nosisz.
– Bo zajebiście w niej wyglądam – pokazuję mu język.
– To prawda. Byłaś w niej na pierwszej randce z Javierem, prawda?
– Skąd wiesz?
– Bo wiele razy mi mówił, jak to ubóstwia ten kawałek materiału – śmieje się i ja również nie mogę się powtrzymać.
                Wielka posiadłość przyjaciela jak zwykle robi na mnie wrażenie i zapewne już zawsze tak będzie. Do najbiedniejszych nie należę, ale do takich luksusów nie jest łatwo przywyknąć. Po zaparkowaniu w garażu od razu udajemy się do pięknego ogrodu. Pełen zieleni i mnóstwa kwiatów, o które dba pani domu, czyli Anto. Odruchowo się uśmiecham, zauważając biegnącego w moją stronę Thiago. Nie mogę się nadziwić, jak duży już jest. Kiedy ostatni raz go widziałam, miał nie więcej niż kilka tygodni. Messi bierze synka na ręce i szeroko się uśmiecha.
– No, Thiago, a to jest twoja ciocia Ana. Możesz jej nie pamiętać, ale kiedy byłeś bardzo, bardzo mały, to ciocia się tobą dużo zajmowała.
– Ciocia Ana? – pyta ciekawie – Ładna jesteś.
– Dziękuję. – śmieję się – No, Lio, nie wyprzesz się go. Jesteście identyczni. – mrużę oczy – I to nie tylko z wyglądu.

*

                Korzystając z chwili przerwy w tańcach z Antonellą, postanawiam wyjść na dwór. Kroczę kolejno ścieżkami wysypanymi drobnymi, białymi kamyczkami. Zatrzymuję się w okolicy basenu, podnoszę głowę do góry i wpatruję się w przepiękne, gwiaździste niebo.
– Ślicznie tu, nieprawdaż? – słyszę niski męski głos.
– Tak – odpowiadam bez entuzjazmu.
– Ana, ja… Cholera. – przeklina pod nosem – Nie mogę inaczej – obraca mnie w swoją stronę, przyciąga do siebie mocno i zachłannie wpija w moje usta. Dłonie trzyma na moich kształtnych biodrach. Początkowo nie wiem, jak się zachować, ale ten stan mija dość szybko. Oddaję się w całości pocałunkom Argentyńczyka. Splatam dłonie na jego karku. Krew w żyłach mi buzuje, serce o mało nie wyrywa się z piersi, a motyle tańczą w moim brzuchu sambę. Zapominam o całym bożym świecie. Liczy się tylko on. Jego usta ponownie na moich. Jego cudowny smak i zapach, który zawsze mąci mi w głowie. Jego silne, umięśnione ciało i ramiona, które zawsze mnie przed wszystkim obronią. I ta miłość. Miłość, która bije od niego na kilometr. I te jego piękne oczy. Oczy, które przeze mnie stały się smutne.
Odsuwam się lekko od Jefecito. Mężczyzna wpatruje się we mnie uważnie. Chyba chce coś powiedzieć, ale nie bardzo wie, jak to ubrać w słowa. Jego dłonie nadal spoczywają na mych biodrach. W końcu zbiera się na odwagę. Bierze głęboki wdech i patrzy mi głęboko w oczy.
Yo necesito de ti como el aire, nadie te puede querer tanto asi.. Dame una señal, un minuto para converser, dame tan solo una oportunidad para poderte enamorar, cada dia mas. Un poco de tu amor para poder vivir. Un poco de tu amor me puede hacer feliz . Solo un poco de tu amor es lo que pido1 – odgarnia z mojej twarzy niesforny kosmyk włosów.
Yo quisiera que me acompañes, que me cambies la vida. Quisiera verte en cada atardecer y que sepas que te extraño cada vez que te vas. Necesito tenerte cerca un poco más. Yo no puedo estar fingiendo, mi corazón no aguanta más, que por ti sigue latiendo y te quiere preguntar. Qué vas ha hacer el resto de tu vida, qué vas ha hacer desde ahora y para siempre. – pochylam się lekko i szepczę wsprost do jego ucha, choć czuję, że głos mi się łamie – Que este sueño sea el comienzo de un eterno amor.2
                Prostuję się i nasze spojrzenia ponownie się spotykają. Tym razem nie przerywam tej magicznej chwili. W mojej głowie kłębią się tysiące myśli, ale na żadnej tak naprawdę nie potrafię się skupić. Co teraz dzieje się w głowie mojego byłego partnera? Czy aby na pewno mnie jeszcze kocha? A może tylko chce zrekompensować sobie urażoną męską dumę? Czyżby się właśnie zastanawiał nad naszą przyszłością? Może robi listę „za i przeciw”? A może śmieje się w duchu z mojej naiwności, że tak łatwo mu uwierzyłam? Że wystarczyło kilka słów z latynoskiej piosenki i już byłam jego? Boję się. Cieszę się. Mam sprzeczne odczucia. Ale tylko do pewnego momentu. Do momentu, kiedy Argentyńczyk obejmuje mnie mocno i przytula.
– Ana, tęskniłem, kochanie – składa na moich ustach słodki pocałunek.
– Javier. – głaszczę jego policzek – Ja też. Przepraszam, że wyjechałam…
– Ciii… – ponownie mnie całuje – Teraz to już nieważne. Liczy się to, że jesteś i znowu jesteśmy razem. – uśmiecha się delikatnie – Prawda? – mina mu nieco rzednie – Bo ja cię nadal kocham.
– Też cię kocham, Maschi. – muskam jego usta – Spróbujmy jeszcze raz.
– Ale teraz tak na poważnie.
– Co? – nie rozumiem.
– Spróbujmy tak na poważnie. Wprowadź się do mnie. Kupiłem niedawno nowy dom. W Castelldefels. Niedaleko stąd. Proszę, zamieszkaj ze mną. Bądźmy prawdziwą parą. Wiesz, że zawsze chciałem stworzyć z tobą prawdziwy dom – zawzięcie tłumaczy.
– Ja… Javier… – wzdycham – Nie wiem, czy robię dobrze, ale… – kiwam głową – W porządku. Zamieszkajmy razem.
– Naprawdę? – potwierdzam, a Argentyńczyk uśmiecha się szeroko, unosi mnie do góry i okręca się ze mną dookoła. Śmiejemy się jak małolaty – Tak się cieszę.
                Z posiadłości cracka Blaugrany dobiegają nas dźwięki piosenki. Nie zastanawiając się długo, zaczynamy poruszać się w takt muzyki, dodatkowo śpiewając pewne słowa.
Tú eres mi amor, mi alegría
La verdad de mi vida
Mi bebe que me salta a los brazos de prisa
Tú eres mi refugio y mi verdad…
En un mundo tan irreal
No sé qué creer
Y amor sé que tú eres mi verdad, eres mi verdad
Tú eres la luz que me guía
Tú eres la voz que me calma
Tú eres la lluvia de mi alma
Y eres toda mi verdad
Tú eres la luz de mi vida
Tú eres la voz que me calma
Tú eres la lluvia de mi alma
Y eres toda mi verdad
Eres toda mi verdad3
                Piosenkę wieńczymy długim, namiętnym pocałunkiem. Z letargu wyrywają nas dopiero gwizdy i głośny aplauz. Odwracamy się w tamtym kierunku. Na tarasie stoją kolejno: Lio, Anto, Dani, Geri, Xavi, Ini, Anna, Busi, Rafinha i szczerzą się jak głupi do sera. Mascherano obejmuje mnie czule i całuje subtelnie w policzek.
– No w końcu! – drze się Alves – A już zaczynałem wątpić w to, że jeszcze dożyję tego momentu.
– No widzisz, zupełnie niepotrzebnie – dodaje Piqué.
– Jak zdecydujesz się jeszcze trochę pożyć, to może doczekasz  się nawet ich dzieci? – chichocze Lionel.
– Spokojnie, na to mamy czas. Prawda, kochanie? – cmokam usta mojego chłopaka.
– Prawda, prawda – odpowiada śmiejąc się.

*

                Niewielki, piękny domek na posesji numer siedemnaście. W otoczeniu mnóstwa zieleni. Spory ogród pełen krzaczków, krzewów, kwiatów. Lekko odizolowany od wścibskich spojrzeń za pomocą drzew. W środku, na parterze wszystko urządzone w  jasnych kolorach. Jedna, wielka, otwarta przestrzeń. Jest kuchnia połączona z jadalnią i salonem. Jest wyjście na dwór, a także srebrne schody, prowadzące na piętro. Tam znajdują się z kolei cztery pokoje. Jednym z nich jest sypialnia utrzymana w barwach bieli i ciemnego brązu, połączona bezpośrednio ze sporych rozmiarów garderobą oraz łazienką. Pozostałe trzy pomieszczenia mają wspólną łazienkę.  Jeden z nich urządzony jest na zielono. Z dużą szafą, dwoma łóżkami, fotelami i biurkami. Domyślam się, że to miejsce jest przeznaczone dla córek Javiera. W kolejnym górują naturalne barwy. Brak zbędnych rzeczy – dwa łóżka, stoliczek i krzesło, a do tego wyjście na balkon. Typowy pokój gościnny. Natomiast ostatnie z pomieszczeń jest puste. Żadnych mebli. Nawet ściany są białe. Marszczę lekko brwi w geście zdziwienia. Wtem na talii czuję silne ramiona mojego mężczyzny. Przytula mnie mocno i szepcze do ucha:
– I jak ci się podoba, kochanie?
– Jest ślicznie, naprawdę. – uśmiecham się szeroko i odwracam w jego stronę. Zawieszam ręce na szyi Argentyńczyka i cmokam go w usta – Ale jest jedno małe „ale”…
– Tak?
– Dlaczego ten pokój jest pusty? – kiwam do tyłu głową.
– Aaaa… – szczerzy się – Bo to pomieszczenie urządzimy dopiero, jak będzie nam potrzebne.
– Nie rozumiem.
– Kochanie, tutaj będzie pokój naszego dzieciątka. – całuje mnie czule – A teraz chodź, bo to nie koniec atrakcji.
                Łapie mnie za dłoń i ciągnie na dół. Jednak nie zatrzymujemy się na parterze budowli, a schodzimy do podziemi. A tam…
– Ale… Javier… – głos odmawia mi posłuszeństwa.
– Zawsze mówiłaś, że chciałabyś mieć w domu basen. – drapie się nerwowo po głowie – No to masz.
– Javier… Ja… Nie wiem, co powiedzieć. – rozglądam się dookoła – Kocham cię, Javi.
– Ja ciebie bardziej, Ana.
– Chcesz się kłócić? – unoszę perfekcyjnie wyregulowaną brew do góry.
– Wolałbym coś innego – uśmiecha się łobuzersko, łapie w pasie, przerzuca sobie przez ramię i niesie do naszej nowej sypialni. No cóż, trzeba ją jakoś zainaugurować.

*

                Budzę się otoczona ramionami silnego defensora najlepszej drużyny świata. Za oknem świeci piękne słońce, ptaszki śpiewają, a ja wtulam się w Argentyńczyka i całuję go delikatnie w ramię. Mężczyzna cichutko mruczy, czyli właśnie się budzi. Przeciąga się, szuka dłońmi moich bioder i przyciąga mnie do siebie jeszcze bliżej. Dopiero teraz otwiera oczy. Uśmiecha się szeroko, a ja jestem pewna, że to właśnie z nim chcę spędzić resztę życia.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry. Kocham cię – szepczę, jeżdżąc paznokciami po jego lewym bicepsie.
– I ten dzień już jest świetny. – nachyla się, by mnie pocałować, ale tego ostatecznie nie czyni – Wiesz co? Kocham cię najbardziej na świecie. Obiecaj, że już zawsze będziemy razem – odgarnia kilka niesfornych kosmyków z mojej twarzy.
– Obiecuję – przygryzam wargę. Mascherano momentalnie ją uwalnia, przejeżdża kciukiem po dolnej wardze, a potem wpija się zachłannie w moje usta. Zaplatam dłonie na jego szyi. Popycha mnie lekko i ląduję na plecach, a on zawisa nade mną. Uśmiecha się i znowu łączy nasze usta w długim, namiętnym pocałunku.

***
 1 Potrzebuję cię jak powietrza, nikt nie może cię tak kochać. Daj mi znak, minutę na rozmowę. Daj mi szansę rozkochiwać cię, co dzień coraz mocniej. Odrobina twojej miłości, by móc żyć. Odrobina twojej miłości uszczęśliwi mnie. Proszę tylko o odrobinę twojej miłości.
2 Chcę, żebyś mi towarzyszył, to zmieni moje życie. Chcę cię widzieć każdego wieczora i żebyś wiedział, że za tobą tęsknię za każdym razem, kiedy odchodzisz. Potrzebuję trochę częściej mieć cię blisko. Nie mogę udawać, moje serce nie wytrzyma dłużej, bo wciąż bije dla ciebie i chce cię zapytać. Co zrobisz z resztą swojego życia, co zamierzasz robić od teraz aż do końca. Czy ten sen będzie początkiem wiecznej miłości.
3 Jesteś moją miłością, moją radością
Prawdą mego życia
Moją dziecinką, która w pośpiechu wskakuje w moje ramiona
Jesteś moją ucieczką i prawdą…
W takim nierealnym świecie
Nie wiem, w co wierzyć
I, kochanie, wiem, że jesteś moją prawdą, jesteś moją prawdą
Jesteś światłem, które mnie prowadzi
Jesteś głosem, który mnie uspokaja
Jesteś deszczem mej duszy
I jesteś moją całą prawdą
Jesteś światłem mego życia
Jesteś głosem, który mnie uspokaja
Jesteś deszczem mojej duszy
I jesteś moją całą prawdą
Jesteś moją prawdą

***
Polecam zajrzeć tutaj: https://my-big-motivation.blogspot.com/

A jeszcze tak ode mnie... Co powiecie na kolejne opowiadanie, jak już skończę to? Pozostałabym w tematyce piłkarskiej, ale zapewniam, że takiej historii jeszcze nie było. Piszcie, co o tym sądzicie. :)

sobota, 20 sierpnia 2016

IX

                W poniedziałek wchodzę do biura, a tam wita mnie spora niespodzianka. Albowiem na fotelu siedzi świetnie znany mi argentyński defensor. Zamykam oczy, biorę głęboki wdech i kroczę odważnie na moje miejsce. Odkładam na bok torebkę, podchodzę do regału, z którego zabieram segregator z fakturami do rozliczenia i wracam do biurka. Cały czas czuję na sobie baczny wzrok piłkarza. Staram się to ignorować, ale nie daję rady. Unoszę wzrok znad kartek i patrzę na niego. Natarczywie się we mnie wpatruje z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– W czym mogę pomóc? – uśmiecham się zgryźliwie. Nie żeby coś, ale nie lubię, jak ktoś od tak sobie bez zapowiedzi wparowuje do mojego biura.
– Byłaś w sobotę na meczu – stwierdza.
– No i?
– Skąd ta zmiana? Dawno cię przecież nie było.
– A co to już nie mogę przyjść na mecz mojej ukochanej drużyny? To, że nie jesteśmy parą niczego dla mnie nie zmienia. Jeśli będę chciała przychodzić na mecze, to będę to robiła i tobie nic do tego. – jeżę się, a Argentyńczyk się śmieje – Co?
– Nie, nic. Ale nigdy nie przyprowadzałaś nikogo obcego na stadion. Albo przychodziłaś sama, albo z którąś z dziewczyn… – drąży.
– Nando nie jest obcy. To mój… – czuję się nieco niezręcznie – przyjaciel.
– Tak, jasne. Nie wierzę w to. I chyba ty sama też nie wierzysz. – prycha – Co cię z nim łączy?
– Wybacz, Javier, ale to już nie jest twoja sprawa – staram się zachować jako taki dystans. Mężczyzna podnosi się z miejsca i podchodzi do mnie. Odwraca mój fotel w swoją stronę i kuca przy moich nogach, kładąc dłonie na mych kolanach.
Es que yo sin ti y tu sin mi. Dime quién puede ser feliz? Esto no me gusta… – kręci głową i sięga do mojego policzka. Gładzi go. Zjeżdża kciukiem w stronę moich ust. Waha się chwilę i łapie mnie za podbródek zmuszając tym samym, bym spojrzała mu prosto w oczy – Yo te juré a ti eterno amor. Yo se que el te parece mejor. Pero yo estoy en tu corazón* – podnosi się i styka ze sobą nasze czoła. Zamyka oczy i nerwowo porusza szczęką. Wiem, że ma ochotę mnie pocałować, ale próbuje się powstrzymać. A ja? Ja kompletnie nie wiem, jak powinnam się zachować. Trwam w bezruchu, ale jestem pewna, że gdyby tylko wykonał jakiś ruch, poddałabym mu się całkowicie. To, co mówi, jest świętą prawdą. To on jest w moim sercu. Mało tego, to on jest moim sercem. I nic na to nie poradzę. Kocham tego faceta. Ja po prostu należę do Javiera. I z każdym naszym spotkaniem przekonuję się o tym jeszcze bardziej.

*

                Ostatnie pociągnięcie szminką i jestem już gotowa.  Poprawiam pofalowane włosy, wsadzam do tylnej kieszeni jeansów komórkę, wkładam na stopy sandałki i przeglądam się w lustrze. Ta nowa turkusowa koszulka z frędzelkami naprawdę wygląda na mnie całkiem nieźle. W sam raz na dzisiejszą okazję. Idziemy z Nando na koncert na plaży. Ma się tam zebrać sporo ludzi.  W sumie gdyby nie Hiszpan, to w życiu bym się o tym nie dowiedziała. Nie jestem raczej na bieżąco z nowinami rozrywkowymi. Ba, ja nawet wiadomości rzadko oglądam. No nic. Taki już mój los. I nic na to nie poradzę. Ale czy naprawdę chciałabym coś zmieniać? Chyba nie. Przecież ja kocham moją pracę.
                Na La Barceloneta zbierają się tłumy. Koncert zdecydowanie przyciąga publiczność. Nie dość, że muzyka to jeszcze w jak cudownym otoczeniu. Od zawsze uwielbiam plaże i morze. To właśnie tutaj potrafię spędzić czas nawet nie zerkając na telefon i nie przejmując się niczym. Tak czy siak imprezka się rozkręca. No cóż, przy takich rytmach nie może być inaczej. A czyj to jest koncert? „Gente De Zona”!!! Jak ja ich kocham! Kiedy zaczyna się „La Gozadera” chwytam Fernando za dłoń i poczynamy tańczyć. A jak się przy tym bawimy! Moje biodra wyginają się chyba we wszystkie możliwe strony. Włosy latają w tę i we w tę. Obroty, przegięcia, przyciągnięcia, odepchnięcia. Nasze ruchy są pełne radości i energii.
– Nie wiedziałem, że ich lubisz – śmieje się zmachany brunet, kiedy podchodzimy do baru i zamawiamy lemoniadę.
– Bo ich nie lubię. – wzruszam ramionami, po czym szczerzę się jak tylko mogę – Ja ich kocham! Dziękuję, że mnie namówiłeś na przyjście tutaj – przytulam go.
– Ale nie ma za co. – uśmiecha się – To ja dziękuję, że zechciałaś tu ze mną przyjść. No ale co. To był już ostatni kawałek. Trzeba się chyba zbierać, co?
– Nom, niestety. – robię smutną minkę, ale po chwili chwytam go pod ramię i spacerkiem kierujemy się pod mój apartamentowiec. Całą drogę opowiadamy sobie kawały i zaśmiewamy się głośno. Nad nami świecą prześliczne gwiazdy. Uliczki wyglądają o tej porze pięknie. To miasto jest po prostu cudowne. Kocham je od pierwszej sekundy tutaj spędzonej. Po około pół godzinie stajemy pod moją klatką – Było miło. Jeszcze raz dziękuję – uśmiecham się nieśmiało.
– To ja dziękuję – odgarnia z mojej twarzy włosy i pochyla się lekko. Czuję, że zbliża się i chce mnie pocałować. Reflektuję się i w ostatniej chwili się odsuwam. Robi się nieco niezręcznie.
– Ja… Nando, przepraszam, ale nie mogę. – patrzę mu w oczy – Nie jestem w stanie związać się z kimś nowym. Przykro mi.
– Rozumiem. – sili się na uśmiech – Nie powinienem był.
– Ja po prostu mam skomplikowaną sytuację i nie chcę robić ci nadziei. Przepraszam – cmokam go w policzek i wbiegam na górę do mieszkania. Zrzucam w pośpiechu buty i rzucam się nieporadnie na zaścielone łóżko. Z moich oczy wypływają łzy. Nie kontroluję już tego. Nie kontroluję swoich uczuć. Nie potrafię. Nie potrafię tak dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Bo nic nie jest w porządku. Nie mogę się uwolnić od tego cholernego uczucia, którym darzę Argentyńczyka. Czy ja naprawdę nie mogę być najnormalniej w świecie szczęśliwa? Nie mogę zakochać się w Nando? Dlaczego, do cholery, muszę kochać Javiera?!



 ***
* tłum.: To jest tak, że ja bez ciebie i ty beze mnie. Powiedz mi, kogo to uszczęśliwia? To mi się nie podoba.(...)Przyrzekłem ci wieczną miłość. Wiem, że on wydaje ci się lepszy. Ale to ja jestem w twoim sercu. [Nicky Jam & Enrique Iglesias - "El Perdón"]

piątek, 12 sierpnia 2016

VIII

                Po przebiegnięciu dwóch kilometrów opadam powoli z sił. Hiszpan to zauważa i proponuje, żebyśmy odpoczęli na trawie w parku. Gdy tylko to słyszę, rzucam się na ten „zielony dywan” i wzdycham głęboko. Sięgam po butelkę wody i zachłannie wypijam połowę zawartości. Chłopak zajmuje miejsce tuż obok mnie i chichocze.
– Mówiłam, że z moją kondycją aktualnie nie jesteśmy w dobrych relacjach – żartuję.
– Nie jest tak źle. I nie pij na leżąco, bo zaraz się pomoczysz.
– E, tam. Przesadzasz. – zbliżam butelkę do ust i w tym samym momencie Fernando ściska ją, a woda ochlapuje nie tylko moją twarz, ale przede wszystkim koszulkę. Spoglądam na przemoczony ciuch, a potem przenoszę wzrok na uradowanego całym zajściem mojego towarzysza – Coś ty zrobił?! Pożałujesz! – nachylam się nad nim i wylewam na niego pozostałe picie. On w odwecie przekręca mnie na plecy, przytrzymuje mocno za nadgarstki i słodko się uśmiechając, zaczyna kręcić głową na boki w taki sposób, że woda z jego włosów pryska wprost na mnie – Nando! Już, koniec! Przestań, no! – śmieję się – Poddaję się.
– Wygrałem? – pyta, unosząc jedną brew ku górze.
– Tak, wygrałeś.
– No to w takim razie czekam na nagrodę. – patrzę na niego jak na kosmitę, więc zaczyna mi tłumaczyć – Każdy zwycięzca dostaje jakąś nagrodę. Przynajmniej tak mnie na studiach uczyli. Więc ja też czekam – pokazuje znacząco na swój policzek.
– Dzieciak – pokazuję mu język.
– Może i tak, ale dopóki nie dasz mi buziaka, będziemy tutaj tak leżeć. I wolę nie zgadywać, co pomyślą sobie starsze panie, które się tędy zazwyczaj przechadzają.
                Unoszę lekko głowę i składam delikatny pocałunek na jego prawym policzku. Chłopak od razu się uśmiecha. Opada na plecy i zamyka na chwilę oczy. Mam szansę mu się dokładnie przyjrzeć. Jest wysoki – na oko ma jakiś metr osiemdziesiąt pięć. Wysportowany i umięśniony. Na lewej ręce widoczny jest tak zwany rękaw. Ma długie czarne rzęsy, gęste brwi i krótkie ciemnobrązowe włosy. Kilkudniowy zarost dodaje mu uroku i wyglądu niegrzecznego chłopca. Jest bardzo przystojny. Powiedziałabym nawet, że pociągający. Dziewczyny pewnie się za nim uganiają. Wzdycham przeciągle. Nagle otwiera oczy i wpatruje się prosto we mnie.
– Czemu się tak przyglądasz? – zadaje pytanie.
– Tobie – szczerzę się.
– Tak? I co? Zobaczyłaś coś ciekawego? – pojawiają się u niego słodkie dołeczki.
– Może. – chichoczę – Powinieneś się ogolić – mrużę oczy.
– Rozważę twoją propozycję, ale jak na razie podnoś się. – wstaje i wyciąga dłoń w moją stronę – Wracamy.

*

                Moja mała oaza spokoju to o dziwo nie moje mieszkanie, ale właśnie moje biuro w siedzibie firmy. Delikatny, nieco nowoczesny, ale spokojny wystrój, a za oknami widok na niedaleki park. Pomieszczenie jest połączone z balkonem, na którym mogę zaczerpnąć świeżego powietrza, przewietrzyć umysł. A tego akurat właśnie potrzebuję. Los znowu prezentuje mi nowe niespodzianki. Z jednej strony jest Javier, za którym bardzo tęsknię i którego nadal kocham, ale wciąż boję się go skrzywdzić. Boję się, że nie będę w stanie przystosować się do jego trybu życia, sprostać jego wymaganiom. To wcale nie jest takie proste jak się wydaje – być partnerką światowej sławy piłkarza. Z drugiej strony jest też uroczy Fernando, z którym regularnie uprawiam jogging. Chłopak jest naprawdę miły i przystojny. Ja chyba też wpadłam mu w oko. Wychylam się lekko, opierając się delikatnie o barierkę i wzdycham głośno.
Może lepiej byłoby postawić na bruneta? Z nim prawdopodobnie byłoby prościej. Mniejsza różnica wieku. On nie ma zobowiązań w postaci dzieci – w odróżnieniu od Argentyńczyka. Byłabym wtedy pewna, że Javi nie będzie przeze mnie cierpiał. A ja? Ja z kolei znalazłabym pocieszenie w ramionach Hiszpana. Wiem, że to nie brzmi najlepiej, ale chyba nic na to nie poradzę. Boję się zaryzykować i spróbować stworzyć coś poważnego z Mascherano. Kocham go, lecz miłość czasem po prostu nie wystarcza…

*

                Wychodzę przed budynek, gdzie już czeka na mnie wysoki mężczyzna. Uśmiecha się do mnie szeroko, więc czynię to samo. Witamy się buziakiem w policzek i powoli zaczynamy nasz poranny trening biegowy. Przemierzamy chodniki, żeby dotrzeć do parku, którym kierujemy się na plażę. Chwilę odpoczywamy, pijemy wodę i rozmawiamy, umilając sobie czas przed drogą powrotną.
– Ej, Nando, nie chciałbyś się wybrać na najbliższy mecz? – zagajam.
– A kto gra? – śmieje się.
– Powinnam cię wykląć w imieniu wszystkich mieszkańców tego pięknego miasta, ale jako, że cię nawet lubię, to grzecznie cię poinformuję, że w sobotę przyjeżdża tutaj Valencia.
– Aaa… – klepie się otwartą dłonią w czoło – No tak. Racja. Wybacz moja bohaterko. – zanosi się śmiechem – W sumie to mógłbym pójść. Ale biletów już chyba nie ma w sprzedaży. Jest przecież czwartek.
– No niby tak. Ale ja mam swoje dojścia. – mrugam porozumiewawczo – Zapraszam cię. Powiedzmy, że to forma odwdzięczenia się za to całe bieganie i motywowanie mnie do ruszenia dupska.
– No skoro tak, to nie mogę odmówić. Ale wracając do twojego tyłka, to to bieganie robi mu całkiem dobrze – przygląda mi się z łobuzerskim uśmieszkiem.
– Uważaj, bo się rozmyślę. – dźgam go przyjaźnie i biegniemy z powrotem. Kolejne pięć kilometrów nie pokona się przecież samo. Kiedy jesteśmy już przy drzwiach mojego apartamentowca przypominam sobie o czymś – Radzę ubrać się w klubową koszulkę, bo siedzimy w drugim rzędzie, kolego – szczerzę się i wbiegam po schodach na górę.

*

                Po długiej kąpieli ubieram cieniutkie, obcisłe jeansy. Sięgam po koszulkę, ale z roztargnienia wyciągam tę z numerem czternastym na plecach. Przyglądam się jej uważnie i uśmiecham sama do siebie. Gładzę naprasowane cyferki niemalże z uwielbieniem. Składam ubranie w kostkę i odkładam na półkę. Chwytam górną część garderoby z obecnego sezonu – tym razem bez żadnego numeru – i w pośpiechu wciągam na siebie. Biegnę do łazienki, potykając się przy tym o leżące na środku przedpokoju buty i klnąc w myślach. Kilka ruchów eyelinerem i pędzlem i już jestem umalowana. Jeszcze tylko błyszczyk. Zapinam zegarek idąc w kierunku drzwi. Wkładam stopy w granatowe slip–ony z białą podeszwą. Lewą ręką chwytam klucze, leżące na stoliczku, a prawą łapię nerkę z biletami, portfelem, telefonem i dokumentami. Po raz ostatni spoglądam na zegarek, który daje mi znać, że mam jeszcze dwie minuty.  Przekładam rozpuszczone włosy na prawą stronę i wychodzę z mieszkania. Zbiegam po schodach z szóstego piętra, a na ławce przed budynkiem już siedzi mój towarzysz. Po przyjacielskim powitaniu obieramy kierunek na dzielnicę Les Corts, do której mamy jakiś kwadrans drogi. W okolicach Av. de Madrid przypomina mi się pewna rzecz. Wyciągam z nerki przepustkę i wręczam zdziwionemu Hiszpanowi.
– No co? Przecież mówiłam, że mam całkiem niezłe dojścia – mrugam rozbawiona.
                Na stadion wchodzimy bocznym wejściem, przy którym stoi Aleix cieszący się na mój widok jak małe dziecko na widok świętego Mikołaja. Daję mu buziaka w policzek i ciągnę za sobą Nando do odpowiedniego sektora. Przed wejściem na trybuny schylam się, dotykam wskazującym i środkowym palcem prawej ręki ziemi, a następnie żegnam się i przyciskam te palce do ust, delikatnie je całując. Kiedy w końcu zasiadamy na wyznaczonych miejscach, chłopak postanawia się odezwać.
– Nie wiedziałem, że te „całkiem niezłe dojścia” są aż tak rozległe. – mówi skonsternowany – Przecież wszyscy cię tu znają!
– Nie przesadzaj.
– Nie przesadzaj? – wybałusza oczy – Od kiedy przekroczyliśmy mury Camp Nou przywitało się z tobą jakieś dziesięć osób! W tym jednego gościa chyba widziałem kiedyś w telewizji… – drapie się po głowie.
– To był dyrektor sportowy FC Barcelony – zanoszę się śmiechem.
– No ładnie. To jeszcze tylko tego brakuje, żeby tu zaraz koło nas usiadł jej prezydent.
– Josep siedzi o tam. – wskazuję na specjalnie wydzielony kawałek trybun, a potem macham panu Bartomeu, który z uśmiechem odwzajemnia mój gest – Pomachaj mu. Nie wiadomo, kiedy będzie kolejna taka okazja. Może nie wygrać nadchodzących wyborów.
                Wkrótce z głośników zaczynają się sączyć nuty „El Cant del Barça”, a ja razem z tysiącami culés śpiewam ten piękny hymn. Sędzia José Luis González González rozpoczyna mecz ligowy i już po chwili cały bordowo–granatowy sektor szaleje. Luis Suarez pokonuje Diego Alvesa w pierwszej minucie spotkania! Pierwsza połowa jest nerwowa. Kończy się wynikiem 1:0. Przed zejściem z murawy na przerwę, Dani przebiega przed naszymi siedzeniami i wysyła mi buziaka, a ja pokazuję mu, by puknął się w łeb. Brazylijczyk śmieje się perliście, macha ręką i w świetnym nastroju znika w tunelu.
– A więc to jest to twoje dojście? – chichocze Fernando.
– Tak, to jest to moje pokręcone, ale kochane dojście – przyznaję.
– Chłopak? – rzuca nieśmiało.
– Dani? – dziwię się – Znamy się od kilku lat. Jest dla mnie jak brat, którego nigdy nie miałam – szturcham go przyjaźnie i natychmiast się rozchmurza.
                Druga połowa zaczyna się od zmian w obu drużynach. Około pięćdziesiątej minuty dosyć blisko naszych siedzeń przebiega Mascherano. Spogląda na trybuny i nasze spojrzenia spotykają się na chwilę. Patrzy na Fernando, kręci głową i biegnie dalej. Chwilę po tym słynący z chłodnej głowy i racjonalnego zachowania na boisku Javier brzydko fauluje przeciwnika. Nie ma innej opcji. Arbiter pokazuje mu żółty kartonik. Piłkarz coś tam mruczy pod nosem i odchodzi z dala od miejsca przewinienia. Barcelona gra swoje, stwarza dużo sytuacji, ale albo ktoś jest na pozycji spalonej, albo strzał zostaje obroniony, albo w ogóle akcja zatrzymana. Do łatwych to to spotkanie na pewno nie należy. W miarę upływu czasu widać poirytowanie piłkarzy Dumy Katalonii. W czwartej minucie doliczonego czasu Messi pakuje piłkę do siatki Diego. Ponad dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi podnosi się z miejsc i skanduje jego nazwisko. To jest gol numer czterysta w karierze Lio. Ten facet jest nieokiełznany! Żywa legenda, która bije kolejne rekordy. Piłkarz nie z tej planety! Po końcowym gwizdku sędziego macham w stronę Daniego, pokazując by podszedł do barierki, do której sama zmierzam, a za mną kroczy roześmiany Nando.
– Ochrona nas nie zgarnie? – dopytuje.
– Chyba żartujesz. Spokojnie, wiem, co robię. – posyłam mu kojący uśmiech – Możesz się oprzeć o barierkę. Nie ukręcą ci za to łba – pękam ze śmiechu.
– Cześć, Mała! – drze mi się do ucha Brazylijczyk.
– Hej, Dani. – daję mu całusa – Dani, to jest Fernando, Nando to jest Dani – przedstawiam ich sobie, a oni kiwają głowami.
– Alves, rusz się! – krzyczy Pedro.
– No zaraz, nie widzisz, że rozmawiam?! Dobra, co jest? – uśmiecha się.
– Chciałam wam pogratulować. Ucałujesz ode mnie Lio? – robię maślane oczka – No wiesz, w końcu to okrągła liczba goli.
– Wolałbym go nie całować. – krzywi się zabawnie – Ale mogę mu powiedzieć, że go całujesz. A w co to już wasza sprawa.
– Dani! – karcę go.
– Dobra, dobra. I tak się na mnie nie obrazisz. Okay, ale ja już naprawdę muszę lecieć. Widzimy się? – pyta niepewnie.
– Jasne. Wiesz, gdzie mnie znaleźć.
– Miło było poznać – zwraca się do młodego Hiszpana.

– Mnie również.

***
W następnym rozdziale pojawi się więcej Javiera. Obiecuję!

piątek, 5 sierpnia 2016

VII

                Siódma trzydzieści rano. Budzę się i leniwie przeciągam. Strasznie boli mnie szyja.
– O, cholera! – krzyczę sama do siebie – Spóźnię się!
                Jak oparzona zeskakuję z kanapy i pędzę do łazienki. No tak – upiłam się, a potem zasnęłam. I przespałam… czternaście godzin!!! Szybko doprowadzam się do porządku, ubieram mini od Valentino – dosyć grzeczną – góra wygląda jak zwykła biała koszula z kołnierzykiem, a dół jak czarna, rozkloszowana spódnica z pomarańczowym paskiem na dole. Do tego balerinki, torebka, teczka z dokumentami i wybiegam z mieszkania. Nie mogę się przecież spóźnić!
                Dwie minuty przed czasem wpadam do siedziby banku. Nie mam pojęcia, jak udało mi się tego dokonać. Na szczęście spotkanie toczy się po mojej myśli. Podpisuję odpowiednie papiery i opuszczam budynek. Rozglądam się na boki i zakładam pospiesznie okulary przeciwsłoneczne. Uwielbiam upał i słońce, ale moje oczy już za tym tak bardzo nie przepadają i buntują się poprzez wieczorne łzawienie. Ruszam w stronę najbliższej kawiarni, która znajduje się po drugiej stronie ruchliwej ulicy. Widzę, że zaraz światło zmieni kolor na czerwony, więc przyspieszam. Niestety moje starania idą na marne, ponieważ niespodziewanie trafiam na przeszkodę na mojej drodze. Tą przeszkodą jest wysoki, umięśniony brunet o zniewalającym uśmiechu. Po zderzeniu moja teczka ląduje na chodniku. Chłopak natychmiast schyla się, by ją podnieść.
– Nic ci nie jest? – pyta troskliwie.
– Nie. Przepraszam, niezdara ze mnie. Nie jestem w stanie normalnie funkcjonować bez porannej dawki kofeiny – śmieję się.
– I idziesz do kawiarni? – kiwam głową na potwierdzenie – Więc pozwól, że cię odprowadzę. Nie chcę, żebyś na coś „wpadła” na ulicy. – wystawia w moją stronę ramię, które po chwili chwytam – A tak w ogóle to jestem Fernando. Dla przyjaciół Nando – uśmiecha się.
– Anastazja. Dla przyjaciół Ana.
                Wchodzimy razem do niewielkiego lokalu, w którym wręcz ożywam zaciągając się zapachem świeżo zmielonej kawy. Siadamy przy jednym ze stolików i zamawiamy u kelnerki frappe.
– Opowiesz mi coś o sobie? – pyta.
– Od czego by tu zacząć… – udaję, że się zastanawiam i oboje parskamy śmiechem – Jestem Polką, ale w Barcelonie mieszkam od początku roku. Prowadzę tutaj filię rodzinnej firmy, że się tak wyrażę. Zaczęło się od pomagania wujkowi w biurze. A skończyło się na przeprowadzce tutaj. – wzdycham – Co jeszcze… Jestem jedynaczką, skończyłam zarządzanie. A, i kocham piłkę nożną. Twoja kolej.
– No więc mam dwadzieścia sześć lat. Pochodzę z Terrasy, ale tutaj studiowałem i już tu zostałem. Po praktykach załapałem się do pracy w jednej ze szkół i jakoś tak leci. Ja z kolei kocham motory, ale piłka nożna to oczywiście też świętość w moim domu rodzinnym.
– W szkole? Czego uczysz?
– Wychowania fizycznego.
– Podziwiam. Musisz być w dobrej kondycji przez cały czas. Ja kiedyś próbowałam biegać, ale po jakichś trzech miesiącach mi się znudziło.  Nie mam chyba silnej woli.
– Zawsze służę pomocą w motywacji. – mruga porozumiewawczo – Z kimś łatwiej o dyscyplinę. To jak? Dasz się namówić na wspólny jogging?
– Ale musisz być przygotowany na to, że czasem już o ósmej rano muszę być na spotkaniu na drugim końcu miasta – ostrzegam.
– W porządku. Musisz wiedzieć, że ja czasem o ósmej rano mam lekcje. – zanosimy się śmiechem. Spoglądam na zegarek i robię wielkie oczy – Coś się stało?
– Za pół godziny muszę być na drugim końcu miasta. Mam spotkanie z właścicielem sieci hoteli. Trzymaj kciuki, żebym się nie spóźniła. – posyłam mu szeroki uśmiech – A tutaj masz moją wizytówkę. Dzwoń, kiedy idziemy biegać. Pa!
                Wybiegam z kawiarenki i szybko wsiadam do samochodu. Zapinam pas i płynnie włączam się do ruchu. Jadę nieco naginając przepisy, ale czymże jest mandat w porównaniu z wynagrodzeniem za zlecenie? Takich liczb nawet nie powinno się porównywać. Denerwuję się, kiedy stoję na którychś z kolei czerwonych światłach. Decyduję się na zjazd z głównej drogi. Nadrobię trochę kilometrów, ale przy dobrych wibracjach dotrę na spotkanie o czasie.

*

                Wychodzę spod prysznica odziana jedynie w szary ręcznik, z turbanem na głowie, wyciągam z szafy piżamę. Szybko się przebieram i zrezygnowana rzucam się na łóżko. O ludzie, jaka ja jestem zmęczona. Większość myśli, że taki prezes to ma fajnie, bo tylko siedzi i nic nie robi, a zgarnia miesięcznie niezłą sumkę. Cóż, pieniądze może i faktycznie nie są małe, ale z tym siedzeniem to mi się chyba jeszcze nigdy nie przydarzyło. Zawsze mam mnóstwo rzeczy do załatwienia czy wykonania. A jak już się ze wszystkim wyrobię i mam nadzieję na chwilę odpoczynku, ktoś znowu donosi mi albo nowe papiery, albo zlecenia, albo problemy. Do wyboru, do koloru. Moja praca naprawdę jest wymagająca. Doba wydaje mi się być zbyt krótka. Sama już nie wiem, czy mają tak wszyscy, czy ja po prostu jestem aż taką cholerną perfekcjonistką, która sama musi dopilnować, żeby nawet najmniejszy szczegół był dopięty na ostatni guzik. Oczywiście w moim zwariowanym przypadku nawet nie ma mowy o urlopie. Odkąd związałam się z firmą wujka, nigdy jeszcze nie miałam dnia wolnego. Ba, ja nawet z chorobą przychodzę do pracy. Inaczej nie potrafię. A może nie chcę potrafić? Może tak naprawdę boję się samotności, a w firmie mi to nie grozi? Tam nie muszę myśleć o moim życiu prywatnym. Co wcale nie oznacza, że mi się to czasem nie zdarza – na przykład przy gorszym dniu.
                Z letargu wyrywa mnie dopiero sygnał nadchodzącej wiadomości. Mam nadzieję, że to nie Javier. Odblokowuję telefon i klikam na migającą kopertę.
„Hej, roztargniona ślicznotko. :) Mam nadzieję, że na nic – ani nikogo – dzisiaj nie wpadłaś? ;)”

„Hej, przystojniaku. A wiesz, jakoś tak się złożyło, że wypiłam rano kawę jeszcze w domu i jestem cała i zdrowa. I nic na mojej drodze nie ucierpiało ;D”

„Uff… :p A jak tam Twoja motywacja? Kiedy idziemy biegać?”

„Hmm… Myślę, że jak piekło zamarznie – to byłby dobry moment ;)”

„Obiecałaś. :( Podaj mi swój adres.”

„Po co? :o”

„ Żebym wiedział, gdzie mam być jutro o szóstej rano? :D”

„ Że o której?! Nie ma opcji, że wstanę o piątej. Wpół do siódmej? ^_^”

„ Niech stracę. Wpół do siódmej widzę Cię na parkingu. I zabierz ze sobą picie. Uwierz mi, przyda Ci się.”

„ Ok, trenerze. Będę. Do jutra. :)”

                Wysyłam mu jeszcze adres i z uśmiechem na ustach gaszę światło, po czym wskakuję pod kołderkę i odpływam do Krainy Morfeusza.

***
Co powiecie o Nando? :)
PS To już półmetek tej historii.