czwartek, 27 października 2016

EPILOG

                Dzień był niezwykle słoneczny, ale w końcu mieliśmy siedemnastego sierpnia. Siedziałem na ławeczce i huśtałem synka na kolanie. Jego śmiech wywoływał na mej twarzy szczery uśmiech. To właśnie ten mały chłopiec był całym moim światem i powodem do życia – oczywiście do spółki z jego przyrodnimi siostrami. Zaśmiał się po raz ostatni i obrócił przodem do mnie. Wtulił się w moje ramiona, po czym zadał bardzo poważne pytanie.
– Tatusiu, – popatrzył mi prosto w oczy – a jaka była mamusia?
                Moje serce przestało na chwilę bić. Zamrugałem kilka razy, żeby odgonić potok zbierających się pod powiekami łez. Odetchnąłem głęboko i ucałowałem malca w czółko.
– Ana, to znaczy twoja mamusia, była najcudowniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. – westchnąłem – Miałem dwadzieścia siedem lat, jak ją poznałem. Anastazja była o siedem lat młodsza. – uśmiechnąłem się mimowolnie – Wpadłem na nią na ulicy i od razu się zakochałem. Była piękna. – oczami wyobraźni znów ją zobaczyłem – Jakieś dziesięć centymetrów niższa ode mnie. Miała śliczne brązowe włosy do pasa i cudowne, zielone oczy. Jej oczy były jak murawa. Kiedy się złościła, robiły się żywsze, a kiedy się cieszyła, przybierały ciemniejszy, spokojniejszy odcień. Zawsze używała tych samych perfum. Kochałem ten zapach. To była Carolina Herrera 212. Do dziś jeden flakonik stoi na komodzie w sypialni… Prowadziła poważną firmę, ale zawsze jak tylko mogła, uciekała od dress codu. Uwielbiała jeansy i luźne bluzy. – patrzyłem w dal – Podziwiałem ją. Nie wstydziła się okazywać uczuć. Nie obnosiła się z nimi, ale też nie kryła. – oparłem się i gładziłem po głowie synka – Ana kochała piłkę nożną i miała na jej temat sporą wiedzę. Była pierwszą kobietą, której nie musiałem tłumaczyć, co to jest spalony, bo doskonale to wiedziała. Była culé. Całym sercem kochała FC Barcelonę. Uwielbiała przychodzić na Camp Nou i nas dopingować. A ja uwielbiałem te cudowne iskierki, które miała w oczach po każdym wygranym meczu. Była pogodna. Ludzie do niej wręcz lgnęli. Cały zespół traktował ją jak członka rodziny już od początku. Zawsze troszczyła się o nas, kiedy któryś doznał kontuzji. Wiele razy karciła mnie za to, że broniłem z wielkim poświęceniem. Była urocza, kiedy próbowała się na mnie złościć. – zachichotałem – Twoja mamusia była wyjątkowa i zawsze już taka będzie. I zawsze nas kochała, kocha i będzie kochać. Dba o nas, ale już z góry. Byłeś i zawsze będziesz jej maleńkim skarbem, Celio – ucałowałem jego skroń.
– To mamusia nas widzi? – zdziwił się. Wziąłem drobną rączkę pięciolatka i wskazałem na niebo.
– Widzisz tą białą chmurkę? – pokiwał głową – Mamusia jest teraz aniołkiem i siedzi sobie na tej chmurce, wpatrując się w nas – chłopiec uśmiechnął się i pomachał w stronę obłoczka.
– Kocham cię, mamusiu. I nigdy o tobie nie zapomnę – wyszeptał i wszedł do domu. Spojrzałem na niebo i pojedyncza łza spłynęła po moim policzku.

– Kocham cię, Ana. I nigdy nie przestanę. Jeszcze się spotkamy. – szedłem w stronę drzwi, ale odwróciłem się jeszcze raz – Wszystkiego najlepszego z okazji imienin, kochanie.

***
I tak oto kończymy przygodę z "It's just goodbye, it's not the end", a to oznacza, że przyszedł czas nie tylko na pożegnanie, ale też na wyjaśnienia. Zacznijmy może od tytułu. Zapewne część z Was domyśla się po przeczytaniu epilogu, że chodzi tutaj o śmierć głównej bohaterki. Uczucie łączące ją i Javiera nie skończyło się, to nie był koniec, bo Mascherano wie, że jeszcze kiedyś się spotkają, tam po drugiej stronie.
Zaś co do samego opowiadania... Pisało mi się je dość...dziwnie. W pewnym momencie dopadła mnie jakaś blokada, ale poradziłam sobie z nią, pisząc epilog dużo, dużo wcześniej niż zamierzałam. To nie było tak, że pisząc prolog już wiedziałam, że uśmiercę Anastazję - nie. Po prostu tak jakoś wyszło. :p To moje pierwsze opowiadanie bez szczęśliwego zakończenia, a czy ostatnie? Tego nie wie nikt.
Długo kazałam Wam czekać na ten rozdział, ale mam niespodziankę. Otóż ruszyłam z blogiem, na którym znajdziecie wszelkie nowości (starości także XD) - zarówno twórcze, jak i odnoszące się do mojego prywatnego życia. Zapraszam serdecznie: http://lilas-word.blogspot.com/ Ale to nie koniec! Równocześnie z ostatnim wpisem tutaj, rozpoczynam nową historię, którą znajdziecie tutaj: http://ni-los-anos-ni-los-contratiempos.blogspot.com/. Bardzo ładnie Was proszę o wyrażanie swoich opinii, komentowanie - zarówno tutaj, jak i na nowych blogach. Dla Was to chwila, a dla mnei wielka motywacja. :D
A teraz, tak już na koniec końców piszcie, co macie na sercu po przeczytaniu tego epilogu i całego opowiadania.
Buziaki! <3

piątek, 14 października 2016

XIV

– Co?! Ale jak to? Zaraz tam będę. – rozłączyłem się i szybko wybrałem numer do Roccuzzo – Odbierz, odbierz. – mówiłem sam do siebie – Cześć, Anto. Słuchaj. Mogę podrzucić do was Celio?
– No pewnie. Ale coś się stało?
– Ana… Ona… Miała wypadek.
– O, matko! – pisnęła Argentynka. Chciała zadać kolejne pytanie, ale je uprzedziłem.
– Nic więcej nie wiem. Jadę do szpitala. Jak się czegoś dowiem, to dam wam znać – zakończyłem połączenie i schowałem komórkę do kieszeni. Zapakowałem rzeczy synka do torby, wziąłem go na ręce, zaniosłem do Messich, a sam wsiadłem do auta i szybko pognałem w kierunku szpitala, w którym znajdowała się moja ukochana. Wpadłem do środka niczym burza. Szybko skierowano mnie na drugie piętro. Tam miała się odbyć operacja mojej małej. Stałem przy wielkich drzwiach, kiedy ją przewozili. Podbiegłem do niej. Była zakrwawiona, ale przytomna. Czyli nie mogło być znowu tak źle, prawda? Złapałem jej drobniutką dłoń i ucałowałem. Pogłaskałem ją po głowie, a ona się lekko uśmiechnęła.
– Kocham cię, Javi. I zawsze będę.
– Kocham cię, Ana.
– Proszę się odsunąć. Musimy szybko rozpocząć operację – odezwał się lekarz.
                Miłość mojego życia zniknęła za wielkimi drzwiami, a ja zostałem tam sam. Chodziłem po holu w tę i z powrotem. Nie potrafiłem zebrać myśli. To siadałem, to znowu wstawałem. I tak w kółko od kilku godzin. Modliłem się, żeby Anastazja wyszła z tego cało. Przecież miała jeszcze całe życie przed sobą. No właśnie, musiałem coś wymyślić na jej trzydzieste urodziny. Przecież to już za miesiąc. No tak. Ale wcześniej mieliśmy jeszcze do rozegrania finał Ligii Mistrzów. A potem uroczystość z okazji zakończenia mojej sportowej kariery.
                Zacząłem się denerwować nie na żarty, kiedy najpierw ktoś wybiegł z sali, a potem wbiegło do niej więcej osób. To chyba nie wróżyło niczego dobrego. Ale nie mogłem tracić nadziei. Nie mogłem! Kiedy z bloku wyszedł lekarz, od razu do niego podszedłem.
– Panie doktorze, co z nią?
– Panie Mascherano… – w jego oczach zauważyłem wielki ból – Bardzo mi przykro. Robiliśmy co w naszej mocy, ale obrażenia wewnętrzne okazały się zbyt ciężkie.
– Ale jak to?! – wydarłem się – Co pan plecie?! To jakiś żart, tak?! Ona zaraz stamtąd wyjdzie o własnych siłach i zaśmieje się, że tak łatwo dałem się nabrać?!
– Proszę pana…
– Nie! Ja panu nie wierzę! Ja chcę ją zobaczyć!
– W porządku, proszę za mną.
                Ruszyłem za około pięćdziesięcioletnim chirurgiem. Kroczyliśmy korytarzem, aż dotarliśmy do pewnego mrocznego pomieszczenia. Na metalowym stole leżało ciało przykryte prześcieradłem. Głośno przełknąłem gulę w gardle. Podszedłem bliżej i odsunąłem delikatnie materiał. Nie wierzyłem własnym oczom. To ona. Leżała tam taka bezbronna, blada, niczego nieświadoma i…zimna. Przeczesałem palcami jej włosy i ucałowałem w czoło. Tak bardzo lubiła, gdy to robiłem. Nie kontrolowałem już łez, które ciurkiem leciały po moich policzkach, by spaść na posadzkę.
– Nie. – szepnąłem – To nie może być prawda. Dlaczego ona? Była taka młoda. – odwróciłem się w stronę lekarza – Za miesiąc miała obchodzić swoje trzydzieste urodziny. Chciałem ją gdzieś zabrać. Mogliśmy się wyprowadzić za granicę, bo to mój ostatni sezon. Tyle rzeczy było przed nią. Zostawiła firmę. Jak ja sobie dam bez niej radę? – popatrzyłem na mężczyznę z wyrzutem – Jak ja wychowam bez niej syna? Nie dam rady…
– Panie Mascherano, jest jeszcze jedna sprawa… Może to i nie ma już teraz wielkiego znaczenia, ale uznałem, że powinien pan wiedzieć.
– Tak?
– Pańska żona była w dziewiątym tygodniu ciąży.
– A…Ale…Ale jak to? – jąkałem się – Dlaczego mi nic nie powiedziałaś? – skierowałem się w stronę martwego ciała.
– Ja nie chciałbym się wtrącać, ale z tego, co mówił mi jej ginekolog, pani Anastazja dowiedziała się o tym dwa tygodnie temu i chciała panu przekazać tą dobrą nowinę po finale Ligii Mistrzów. – poklepał mnie po ramieniu – Przykro mi.

*

                Finał Ligii Mistrzów 2022 na Santiago Bernabéu. FC Barcelona vs Chelsea Londyn. Prawdopodobnie każdy piłkarz chciałby teraz stać tutaj na murawie i rozegrać wspaniałe spotkanie. Ale nie ja. Ja byłem pogrążony w żalu, smutku, żałobie. Tydzień temu wszystko straciło dla mnie sens. Sens mojego życia odszedł z tego świata. Ana umarła, zabierając ze sobą nasze nienarodzone dziecko. Znowu zachciało mi się płakać. To wszystko nie tak miało być. Mieliśmy żyć długo i szczęśliwie. A ona nie dożyła nawet trzydziestu lat! I gdzie tu była sprawiedliwość?!
                Na płytę boiska wyszliśmy w naszych tradycyjnych strojach z czarnymi opaskami umieszczonymi na bicepsie. Wyszliśmy całą drużyną – nie jedenastką. Stał z nami również sztab szkoleniowy. Piłkarze Chelsea ustawili się naprzeciwko nas. Unieśliśmy głowy do góry, złapaliśmy się za ramiona i utkwiliśmy w minucie ciszy. W tle leciało Requiem, a na telebimie ukazało się czarno–białe zdjęcie mojej żony. Uśmiechała się na nim. Zresztą ona z reguły się uśmiechała. Była zadowolona z życia, a po narodzinach Celio to już w ogóle. Przytuliliśmy się z chłopakami, zebraliśmy w kółku, pochyliliśmy, położyliśmy dłonie jedna na drugiej i zgodnie krzyknęliśmy:
– Dla Any!
                Graliśmy jak natchnieni. Mieliśmy w sobie mnóstwo złości, którą właśnie staraliśmy się z siebie wyrzucić. Nie obyło się bez niepotrzebnych fauli i żółtych kartek, ale kogo by to obchodziło? Kasowałem wszystko, co się dało. Każdemu przeciwnikowi z furią w oczach odbierałem piłkę. W pewnym momencie, jak widzieli, że biegłem w ich stronę, zostawiali piłkę i uciekali. W końcu po dziewięćdziesięciu minutach na boisku sędzia zagwizdał. Ogromna tablica wskazywała na wynik 5:0 dla nas. Upokorzyliśmy nie tylko zespół z Londynu, ale przede wszystkim triumfowaliśmy na stadionie odwiecznego rywala – Realu Madryt. Nie było jednak wśród nas euforii. Wszyscy zdjęliśmy górne części trykotu, a pod spodem mieliśmy koszulki, które układały się w napis „To dla Ciebie, Ana”.

*

                Podczas celebracji zwycięstwa na Camp Nou wyświetlony został pewien filmik. Nie miałem nawet o nim zielonego pojęcia. Przedstawiał on drużynę podczas niektórych wyjazdów. W każdej scenie była moja żona. Na murawie został z kolei rozłożony ogromny transparent, wykonany przez piłkarzy, który głosił: „Jesteśmy rodziną. Żegnaj, Ana. Do zobaczenia w nowym, lepszym świecie. Kochamy Cię”. Nawet kibice na trybunach ułożyli mozaikę: „Ana, razem z Tobą odeszła część klubu.” oraz „Do zobaczenia w niebie, nasz bordowo–granatowy Aniołku.” Ryczałem jak głupi, mając na rękach Celio. Ucałowałem chłopca w skroń i pomachałem kibicom. Lio podał mi niepewnie mikrofon.

– Kochani, – zacząłem – dziękuję wam bardzo za pamięć o mojej żonie. Ana z pewnością by się zarumieniła i uznała, że niczym sobie na coś takiego nie zasłużyła. Ona kochała ten klub prawie tak mocno jak mnie i naszego synka. To był jej świat. Tutaj, na Camp Nou czuła się jak ryba w wodzie. Żartowała kiedyś nawet, że moglibyśmy się tutaj przeprowadzić. – próbowałem opanować łzy – Tak czy inaczej dziękuję wam i moim przyjaciołom z klubu. Za tę dedykację pucharu, ale przede wszystkim za to, że jesteście teraz z nami. Dziękuję.


***
Inicjatywę przejął teraz Javier. Jako że występuje z czternastką na koszulce, domyślacie się pewnie, że to już ostatni rozdział. Ale spokojnie - jeszcze Was nie zostawiam, bo przygotowałam epilog. ;)
Jak już wielokrotnie wspominałam, nikt miał się nie domyślić, co dla Was przyszykowałam. I jak mi wyszło? Ktoś mnie rozszyfrował czy zaskoczyłam?
Wiem, że pewnie macie ochotę mnie zabić, ale wstrzymam się z wyjaśnieniami do wpisu pod epilogiem. A jeśli chcecie wiedzieć co, jak i dlaczego, to zadawajcie pytania w komentarzach, a ja obiecuję, że na wszystkie odpowiem. Pod komentami albo pod epilogiem.
To co? Zostanie ktoś na epilog? :D

czwartek, 29 września 2016

XIII

                Piękny hotel nad samym brzegiem morza przy Plaça de la Rosa dels Vents. Między Montjuïc a La Barceloneta. Króciukta nazwa – „W”. Wspaniała lokalizacja. Wnętrze jeszcze piękniejsze. Pięciogwiazdkowy obiekt  z 473 pokojami. Istne marzenie. Lepszego miejsca na wesele nie można znaleźć.
                Sala balowa przygotowana, noclegi dla gości weselnych też. Menu w całości zatwierdzone. Wszystko dopięte na ostatni guzik. W katedrze również. Nic tylko złożyć sobie przysięgę.
                Antonella krząta się i już od pół godziny upina mi włosy. Z kolei Rafaella, siostra Neymara, zajmuje się moim makijażem. Nie pozwalają mi się ruszyć, ani nawet drgnąć. To cud, że pozwalają mi oddychać! Ale kiedy w końcu pozwalają mi zobaczyć swoje odbicie w lustrze… O, mamuniu. Nie poznaję się! Wyglądam prześlicznie. Podnoszę się z krzesełka i przytulam dziewczyny. Podchodzę do szafy i wyciągam wielki pokrowiec. Zakładam na siebie ubranie. Długa, biała, koronkowa suknia na ramiączkach z trenem od Pronovias. Wkładam stopy w białe szpilki, okręcam się na środku pokoju i szeroko uśmiecham. Jestem gotowa.
                Przed katedrą w dzielnicy gotyckiej zatrzymuje się czarny Cadillac  Escalade. Lio parkuje i pomaga mi wysiąść. Bierze mnie pod rękę i dumnie prowadzi do ołtarza. Przed ostatnim schodkiem całuje mnie w oba policzki, uśmiecha się szeroko i oddaje moją dłoń przyjacielowi z reprezentacji, po czym zasiada na honorowym miejscu dla świadka, obok swej małżonki Antonelli. Gdy nadchodzi czas składania przysięgi, zaczynam się denerwować. Jednak to wszystko mija wraz ze spojrzeniem w oczy mojego narzeczonego. Obrączki przynoszą nam dwie małe dziewczynki, a mianowicie Lola i Alma – córki Javiera. Najpiękniejsze słowo, jakie można usłyszeć? „Tak” wypowiedziane w obecności kapłana, Boga i przyjaciół przez mego ukochanego.  Marzenia się jednak spełniają.

*

– No, a teraz mamy dla młodej pary prezent! – wydziera się Daniel, stojący właśnie na scenie. Woła do siebie szybko Neymara, Gerarda i Lionela, po czym wręcza im mikrofony.
– O, nie. – jęczy mój mąż – Oni chyba nie mają zamiaru… – nie kończy.
– Chyba jednak tak, kochanie – śmieję się, kiedy czterech naszych przyjaciół rozpoczyna swój popisowy recital.
Geri:
Pewnego dnia, kiedy słońce ładnie świeciło,
jednego z graczy Blaugrany szczęście dopieściło.

Dani:
Byłem z nim wtedy na popołudniowym spacerze,
a ten wpadł na laskę, która mogłaby się pojawić na każdym banerze.

Ney:
Uśmiech miała nieziemski,
a głos wręcz anielski.

Lio:
Kiedy nadszedł kolejnego meczu dzień,
przeciwnikowi nie został nawet złudzeń cień.

Geri:
Chciał zrobić na Anie wielkie wrażenie,
bo to była dziewczyna jak marzenie.
Kiedy zaprosił ją na randkę,
mieliśmy w klubie niemałą zagadkę.

Ney:
Czyżby nasz Jefecito się zakochał?
Oby nam tylko potem na treningach nie szlochał.
Nie potrzebnie się martwiliśmy,
bo dzięki niej żadnego meczu nie przegraliśmy.

Dani:
Javier jak natchniony wszystko kosił,
nawet jak nikt go o to nie prosił.
Potem nadszedł czas ciężkiej próby.
Oj, zarobiły na nas wtedy okoliczne kluby.

Lio:
Po kilku latach los tak chciał,
że trener w gabinecie meble odnawiał.

Geri:
Myśmy ją wtedy spotkali
i na powrót do naszej rodzinki namawiali.
Zgodzić się początkowo nie chciała,
bo w pamięci Masche cały czas miała.

Lio:
Ten jak tylko się o jej powrocie dowiedział,
od razu do jej biura poleciał.
Chciał miłość swego życia odzyskać,
ale ani myślał na nią naciskać.

Ney:
Na rocznicy Messich tak się złożyło,
że ich uczucie na nowo odżyło.
Aż miło się patrzyło,
jak im się świetnie ułożyło.

Dani:
Kochali się jak dwa debile
i nie spuszczali z siebie wzroku nawet na chwilę.
Razem zamieszkali
i się często obściskiwali.

Dani, Lio, Ney, Geri:
Teraz nie mamy już na co narzekać
i pozostaje nam już tylko na ich dzieci czekać.
We love you!
Waka wake eee!
‘Cause these are the Mascheranoes
Blaugrana al vent,
un crit valent.
Tenim un nom
el sap tothom.
Barça! Barça! Barça!
Campeones, campeones, oe oe oe!


*

                Maleńkie lotnisko na małej wysepce. Włoska wyspa na Morzu Śródziemnym. Między Maltą a Tunezją. Zamieszkuje ją niecałe sześć i pół tysiąca osób. Śliczne widoki. Czysta, lazurowa woda i piękne słońce. I to tutaj właśnie spędzamy z Javim naszą podróż poślubną. Brak fotoreporterów, paparazzi i tym podobnych. Jesteśmy anonimowi. W końcu możemy odetchnąć z ulgą. Lampedusa – tu nas nikt nie znajdzie.
                Leżymy na wielkim łóżku w domku przy samej plaży. Na białej pościeli są porozrzucane płatki rosnących w sąsiedztwie kwiatów. Promienie włoskiego słońca wpadają do pomieszczenia i otulają nasze twarze. Wzdycham głęboko. Piłkarz podnosi się i spogląda na mnie nerwowo.
– Coś się stało? – marszczy brwi – Jesteś jakaś nieswoja.
– Bo… Ja ci coś muszę powiedzieć, Javier… – bawię się palcami.
– Tak, pani Mascherano? – patrzy na mnie łagodnie i z miłością.
– Javi… Ja… – biorę głęboki wdech – Ja jestem w ciąży – mówię szybko i zamykam oczy.
– Żartujesz? – unoszę jedną powiekę i widzę radość mojego męża – To cudownie, kochanie! – zakleszcza mnie w niedźwiedzim uścisku – Będziemy mieli dziecko!
– Nie drzyj się tak, głupku. Nie cała wyspa musi wiedzieć – śmieję się.
– Niech wiedzą wszyscy. Jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Kocham cię, Ana. – całuje mnie czule w usta – I ciebie też, myszko – składa pocałunek na moim brzuchu.

– My ciebie też, Javi – podciągam jego twarz wyżej i zachłannie wpijam się w te stworzone dla mnie usta. Mogłabym tak bez końca, do końca świata i o jeden dzień dłużej…


***
I takim oto sposobem dotarliśmy do ostatniego rozdziału pisanego z perspektywy Anastazji. :)
A ja jutro mam spotkanie pierwszego roku i szkolenie BHP - wish me luck! ;*

czwartek, 22 września 2016

XII

                Leżymy na kanapie i gapimy się w laptopa, który znajduje się na brzuchu piłkarza. Kolorowe obrazki, zachęcające opisy, rekomendacje, gwiazdki. Idzie oszaleć. Niby do wyboru do koloru, a my mamy problem.
– Ibiza?
– Zbyt wielu balangowiczów – stwierdzam.
– Korsyka?
– Byłam.
– Fuerteventura?
– Dalej.
– Mykonos? Rodos?
– Nie chcę lecieć do Grecji. Nie lubię jagnięciny, oliwek ani sera feta. A poza tym, już tam byliśmy – wykrzywiam usta w podkówkę.
– No to co? – jęczy – Portugalia?
– Ja chcę w ciepłe miejsce. – marudzę – Daj mi to. – sięgam po komputer i przesuwam interaktywną mapę, chwilę się zastanawiam, po czym słodko spoglądam na mężczyznę – Brazylia? – wachluję rzęsami.
– Nie. – zawodzi – To jak już tamte tereny, to lećmy do Argentyny.
– A może ja wolę Brazylię?
– Nie zapominaj, że ja jestem Argentyńczykiem.
– Jakżebym śmiała – zanoszę się śmiechem.
– Dobra, to jak we dwójkę nie potrafimy nic wybrać, to ja się tym zajmę. – łapie laptopa i przesiada się na fotel. Klika kilka razy i uśmiechnięty wpisuje numer karty kredytowej. Przyglądam mu się spod przymrużonych powiek – Będzie jakieś siedemnaście stopni. To i tak cieplej niż tutaj.
– A dowiem się, dokąd lecimy?
– Tak. Jak wylądujemy. – szczerzy się – A na Sylwestra i Nowy Rok wracamy tutaj – całuje mnie w skroń i czule obejmuje.
– Czyli co? Trzy dni w jakimś pięknym miejscu? – spoglądam na niego.
– Dokładnie tak. Tylko my – wymawia te słowa niemalże z uwielbieniem.

*

– No to jako że ty byłaś, kochanie, za Brazylią, a ja z oczywistych powodów za Argentyną, to znalazłem idealne rozwiązanie.
– Wodospad Iguazú – szepczę.
– Podoba ci się? – obejmuje mnie od tyłu.
– Tak. Tu jest pięknie! – krzyczę i unoszę ręce do góry. Czuję się tak błogo. Jestem w cudownym miejscu. Wodospad leżący na granicy Argentyny i Brazylii. A ja stoję teraz, dwudziestego dziewiątego grudnia nad Diabelską Gardzielą, z ukochanym przy boku i wsłuchuję się w szumiące kaskady spadającej z osiemdziesięciu dwóch metrów wysokości wody. Piłkarz zabiera swoje dłonie z moich bioder i lekko się odsuwa. Zaskoczona odwracam się w jego stronę i przyglądam jego poczynaniom. Klęka na ziemi i łapie moją niewielką dłoń. Patrzy mi prosto w oczy.
– Ana, dobrze wiesz, że kocham cię od naszego pierwszego spotkania. Wpadłem po uszy jak głupi. I nic nie byłem w stanie na to poradzić. A nawet nie chciałem. Jak wyjechałaś… Serce pękło mi na pół. Byłem załamany. Ale gdzieś tam w głębi duszy miałem nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy. – uśmiecha się lekko – I się spotkaliśmy. Dałaś nam szansę. I ja nie mam zamiaru jej zaprzepaścić. Doskonale wiem, czego chcę. Chcę założyć z tobą rodzinę. Mieć dzieci, potem doczekać się wnuków. Ale najpierw musisz się na coś zgodzić. – obraca w palcach wolnej ręki maleńki przedmiot – Kochanie, kocham cię i nigdy nie przestanę. Przysięgam, że zawsze będę przy tobie. Nic mnie nie odciągnie od twojego serca. – kiwam głową w geście zrozumienia – Ana, wyjdziesz za mnie? – wykrztusza z siebie w końcu.
– Tak, Javi. Pewnie, że tak. Kocham cię! – rzucam mu się w ramiona, a po chwili oglądam błyszczący na serdecznym palcu lewej dłoni pierścionek – Śliczny – całuję narzeczonego.

– Nie tak jak ty – odwzajemnia czułość, ale ze znacznie większą siłą.


***
Taaadaaam!! :D

poniedziałek, 12 września 2016

XI

Czwartego lipca ma się okazać, kto zostanie nowym mistrzem Ameryki Południowej. W finale na stadionie narodowym w Santiago zmierzą się reprezentacje Chile i Argentyny. Oczywistością jest, że większość osób na trybunach wspiera tych pierwszych – w końcu jesteśmy na chilijskiej ziemi, nieprawdaż? Po odśpiewaniu hymnów, arbiter się żegna i rozpoczyna spotkanie. Trzeba przyznać, że radzi sobie z presją i nie można mu nic zarzucić. Dopiero w osiemdziesiątej dziewiątej minucie pojawiają się pierwsze wątpliwości, albowiem niektórzy za ten atak przyznaliby Albicelestes rzut karny. Ale z arbitrem się nie dyskutuje. Trzeba grać dalej. Podstawowy czas gry nic nie daje. Trzeba stanąć do dogrywki. Bacznie śledzę sytuację na boisku i serce mi zamiera, kiedy Javier siada na murawie i wykrzywia twarz w grymasie bólu. Denerwuję się, bo nie chcę, by nabawił się jakiejś kontuzji. Martino wykorzystał już wszystkie zmiany, więc jestem pewna, że mój chłopak nie opuści boiska i będzie grał mimo dyskomfortu. No nic, zmyję mu za to głowę później. Kolejne minuty mijają, a piłkarze powoli opadają z sił. Co rusz to któregoś łapią skurcze. Finał to ogromny wysiłek, a ten dodatkowo przeciąga się w nieskończoność. Sędzia główny gwiżdże. Koniec. Czas na konkurs rzutów karnych. Jedni i drudzy stają w grupkach, rozmawiają, ustalają kolejność strzelców, a także motywują się. Tę część rywalizacji lubię najmniej. Jedenastki to jak los na loterii.  Wystarczy, że bramkarz rzuci się w odpowiednie miejsce i nici z twojego wysiłku. Albo na odwrót. Piłka może się odbić od poprzeczki i wpaść do siatki. Ale taki urok sportu.
Pierwsi podchodzą Chilijczycy. Romero zostaje bez szans po strzale idealnie pod poprzeczkę. Następnie pojedynek tytanów – Messi kontra Bravo. I tutaj wygrywa La Pulga. Sergio znowu nie broni. Z kolei Argentyna nie trafia dwóch kolejnych. Wynik głosi 3:1 dla gospodarzy. Denerwuję się. Widzę, jak nerwy targają zarówno Lio, jak i Javierem. Gdybym tylko mogła, to już od dawna tytuł należałby do nich. Niestety, nadchodzi kolej Alexisa. Cała nadzieja w nim. Zbliża się do piłki i… 4:1. Chile szaleje, Argentyna płacze. Współczuję moim chłopcom. Tak im zależało, a wyszło… No cóż, niemalże jak zawsze. Po prostu powtórka sprzed roku. Tylko, że nieco dłuższa. W Brazylii nie było „konkursu”.
Kiedy piłkarze już się przebierają, wchodzę niepewnie do szatni. Mężczyźni kiwają mi tylko na powitanie. Nikt nic nie mówi. Ta cisza mnie przeraża. W pierwszej kolejności podchodzę do Messiego.
– Wiem, że to tak łatwo mówić, ale przecież to nie koniec świata. Dałeś z siebie wszystko. To nie jest wasza wina, Lio. Karne to loteria. Raz się uda, dwa razy nie. – wzdycham – Pamiętaj, że dla nas i tak jesteś Bogiem – całuję go w policzek i siadam koło „czternastki”. Obejmuję go czule, a on się we mnie bezradnie wtula. Ma zaczerwienione oczy – zapewne od łez. Gładzę go uspokajająco po głowie.
– I znowu to samo – jest wkurzony.
– Javi, wiem, że jest ci przykro, tym bardziej, że w pełni zasłużyliście na ten tytuł, ale spójrz na to z innej perspektywy. W tym sezonie i tak mnóstwo zdobyłeś. Tryplet to mało? – próbuję go podnieść na duchu – Wiem, że to nie to samo… Ale i tak najważniejsze jest chyba to, że masz przy sobie najbliższych…
– Masz rację. Najważniejsza jest rodzina. – unosi głowę i mocno mnie całuje – Kocham cię.
– Ja ciebie też, Jefecito. – głaszczę jego policzek – No dobra, a teraz pokaż mi, co z tą nogą. – jęczę na widok krwi – Serio? Javier… Ile razy?
– Kochanie, daj spokój, nic mi nie jest. Do wesela się zagoi – puszcza mi oczko, a ja kręcę z niedowierzaniem głową. Jak on może być tak niepoważny?

*

                Krzątam się nerwowo po kuchni w oczekiwaniu na mojego chłopaka i naszych gości. Bardzo się denerwuję. Niby nie powinnam, bo już kiedyś poznałam dziewczynki, ale to przecież było dawno temu. Teraz trzeba wszystko zacząć od początku. A znów denerwuję się przed spotkaniem z córkami argentyńskiego defensora. W końcu drzwi się otwierają, a do pokoju wpadają Lola i Alma. Stają w progu, uśmiechają się do siebie szeroko, a potem podbiegają do mnie i wtulają się w moje nogi. Jestem zaskoczona, ale szybko je mocno przytulam.
– Jejku, jak wy wyrosłyście. Jeszcze chwila i tatuś będzie musiał uważać na chłopaków z waszej szkoły – śmieję się.
– Ana, tak się cieszę, że ty i tatuś znowu jesteście razem – mówi Lola.
– Tęskniłam – szepcze Alma.
– Za mną? – dziwię się, a mała kiwa główką. Schylam się i cmokam ją w główkę – Ale teraz już jestem. I nigdzie się nie wybieram – dotykam palcem jej noska.
– I już nas nie zostawisz? – bawi się rąbkiem bluzki.
– Nie zostawię. Obiecuję. – uśmiecham się szeroko – No to kto głodny?

*

                Koło północy w końcu kładziemy się do łóżka. Wchodzę pod cieplutką kołdrę, a chwilę później miejsce obok mnie zajmuje Mascherano. Kładzie się na boku i dokładnie mi się przygląda. Nie mam pojęcia, o co mu może chodzić.
– Widzisz, one cię nadal kochają. Nie potrzebnie się stresowałaś – podpiera głowę ręką.
– No niby tak. – wzdycham – To takie dziwne uczucie. Przecież one mnie mało co znają, a na dodatek nie widziały mnie kilka lat. A okazuje się, że za mną tęskniły.
– A teraz bądź szczera sama ze sobą. Ty za nimi nie tęskniłaś?
– Tęskniłam. – wtulam się w niego – I to nie tylko za nimi.
– Nie? – chichocze – No to za kim jeszcze?
– No wiesz. Za Danim, Lio, Gerim i w ogóle za chłopakami. No i za dziewczynami też. Z Anto to my chyba nigdy nie nadrobimy zaległości.
– No tak, wy się nie potraficie nagadać. – potwierdza – A za kimś jeszcze tęskniłaś?
– A za takim jednym piłkarzem, który kiedyś obiecał mi, że nie będzie grał ostro – patrzę na niego surowo.
– No nie patrz tak na mnie. Dzięki temu uchroniliśmy się przed bramką – tłumaczy się.

– Wiem, mój ty bohaterze – całuję go w usta.

wtorek, 30 sierpnia 2016

X

                Do drzwi mojego mieszkania dzwoni dzwonek. Niepewnie otwieram i doznaję szoku. O futrynę stoi oparty brunet z rozbrajającym uśmiechem niewiniątka na ustach. Bez słowa wparowuje do salonu i rozsiada się na kanapie.
– Dowiem się, co ty tutaj robisz?
– No nie mów mi, że się nie cieszysz? – śmieje się – Dobra, Ana, zbieraj dupsko, zrób się na bóstwo i idziemy.
– Co? Dokąd?
– Zapomniałaś? – jęczy – Dzisiaj jest osiemnasty. Rocznica moja i Antonelli.
– I?
– I jak co roku jest impreza. No już, nie gadaj, tylko się ubieraj, bo całe Castelldefels na nas czeka.
– Ja cię kiedyś zabiję, normalnie. Nigdzie nie idę – próbuję się oprzeć.
– No weź. Anto się ucieszy.
– O, nie! Bierzesz mnie pod włos! – spoglądam na jego błagalny wzrok – Daj mi jakieś… dwadzieścia minut? – z impetem wpadam do garderoby, gdzie, nie mając zbyt wiele czasu na wybór stroju, narzucam na siebie małą czarną od ALICE+OLIVIA.  Kiecka jest fajna i pasuje jak ulał. Wręcz ją uwielbiam, ale ma jedną wadę, a mianowicie zapięcie – Lio, przyjacielu, pomożesz mi? – odwracam się do niego plecami. Zasuwa bezproblemowo suwak i chichocze.
– Nigdy nie możesz jej zapiąć, ale i tak ją nosisz.
– Bo zajebiście w niej wyglądam – pokazuję mu język.
– To prawda. Byłaś w niej na pierwszej randce z Javierem, prawda?
– Skąd wiesz?
– Bo wiele razy mi mówił, jak to ubóstwia ten kawałek materiału – śmieje się i ja również nie mogę się powtrzymać.
                Wielka posiadłość przyjaciela jak zwykle robi na mnie wrażenie i zapewne już zawsze tak będzie. Do najbiedniejszych nie należę, ale do takich luksusów nie jest łatwo przywyknąć. Po zaparkowaniu w garażu od razu udajemy się do pięknego ogrodu. Pełen zieleni i mnóstwa kwiatów, o które dba pani domu, czyli Anto. Odruchowo się uśmiecham, zauważając biegnącego w moją stronę Thiago. Nie mogę się nadziwić, jak duży już jest. Kiedy ostatni raz go widziałam, miał nie więcej niż kilka tygodni. Messi bierze synka na ręce i szeroko się uśmiecha.
– No, Thiago, a to jest twoja ciocia Ana. Możesz jej nie pamiętać, ale kiedy byłeś bardzo, bardzo mały, to ciocia się tobą dużo zajmowała.
– Ciocia Ana? – pyta ciekawie – Ładna jesteś.
– Dziękuję. – śmieję się – No, Lio, nie wyprzesz się go. Jesteście identyczni. – mrużę oczy – I to nie tylko z wyglądu.

*

                Korzystając z chwili przerwy w tańcach z Antonellą, postanawiam wyjść na dwór. Kroczę kolejno ścieżkami wysypanymi drobnymi, białymi kamyczkami. Zatrzymuję się w okolicy basenu, podnoszę głowę do góry i wpatruję się w przepiękne, gwiaździste niebo.
– Ślicznie tu, nieprawdaż? – słyszę niski męski głos.
– Tak – odpowiadam bez entuzjazmu.
– Ana, ja… Cholera. – przeklina pod nosem – Nie mogę inaczej – obraca mnie w swoją stronę, przyciąga do siebie mocno i zachłannie wpija w moje usta. Dłonie trzyma na moich kształtnych biodrach. Początkowo nie wiem, jak się zachować, ale ten stan mija dość szybko. Oddaję się w całości pocałunkom Argentyńczyka. Splatam dłonie na jego karku. Krew w żyłach mi buzuje, serce o mało nie wyrywa się z piersi, a motyle tańczą w moim brzuchu sambę. Zapominam o całym bożym świecie. Liczy się tylko on. Jego usta ponownie na moich. Jego cudowny smak i zapach, który zawsze mąci mi w głowie. Jego silne, umięśnione ciało i ramiona, które zawsze mnie przed wszystkim obronią. I ta miłość. Miłość, która bije od niego na kilometr. I te jego piękne oczy. Oczy, które przeze mnie stały się smutne.
Odsuwam się lekko od Jefecito. Mężczyzna wpatruje się we mnie uważnie. Chyba chce coś powiedzieć, ale nie bardzo wie, jak to ubrać w słowa. Jego dłonie nadal spoczywają na mych biodrach. W końcu zbiera się na odwagę. Bierze głęboki wdech i patrzy mi głęboko w oczy.
Yo necesito de ti como el aire, nadie te puede querer tanto asi.. Dame una señal, un minuto para converser, dame tan solo una oportunidad para poderte enamorar, cada dia mas. Un poco de tu amor para poder vivir. Un poco de tu amor me puede hacer feliz . Solo un poco de tu amor es lo que pido1 – odgarnia z mojej twarzy niesforny kosmyk włosów.
Yo quisiera que me acompañes, que me cambies la vida. Quisiera verte en cada atardecer y que sepas que te extraño cada vez que te vas. Necesito tenerte cerca un poco más. Yo no puedo estar fingiendo, mi corazón no aguanta más, que por ti sigue latiendo y te quiere preguntar. Qué vas ha hacer el resto de tu vida, qué vas ha hacer desde ahora y para siempre. – pochylam się lekko i szepczę wsprost do jego ucha, choć czuję, że głos mi się łamie – Que este sueño sea el comienzo de un eterno amor.2
                Prostuję się i nasze spojrzenia ponownie się spotykają. Tym razem nie przerywam tej magicznej chwili. W mojej głowie kłębią się tysiące myśli, ale na żadnej tak naprawdę nie potrafię się skupić. Co teraz dzieje się w głowie mojego byłego partnera? Czy aby na pewno mnie jeszcze kocha? A może tylko chce zrekompensować sobie urażoną męską dumę? Czyżby się właśnie zastanawiał nad naszą przyszłością? Może robi listę „za i przeciw”? A może śmieje się w duchu z mojej naiwności, że tak łatwo mu uwierzyłam? Że wystarczyło kilka słów z latynoskiej piosenki i już byłam jego? Boję się. Cieszę się. Mam sprzeczne odczucia. Ale tylko do pewnego momentu. Do momentu, kiedy Argentyńczyk obejmuje mnie mocno i przytula.
– Ana, tęskniłem, kochanie – składa na moich ustach słodki pocałunek.
– Javier. – głaszczę jego policzek – Ja też. Przepraszam, że wyjechałam…
– Ciii… – ponownie mnie całuje – Teraz to już nieważne. Liczy się to, że jesteś i znowu jesteśmy razem. – uśmiecha się delikatnie – Prawda? – mina mu nieco rzednie – Bo ja cię nadal kocham.
– Też cię kocham, Maschi. – muskam jego usta – Spróbujmy jeszcze raz.
– Ale teraz tak na poważnie.
– Co? – nie rozumiem.
– Spróbujmy tak na poważnie. Wprowadź się do mnie. Kupiłem niedawno nowy dom. W Castelldefels. Niedaleko stąd. Proszę, zamieszkaj ze mną. Bądźmy prawdziwą parą. Wiesz, że zawsze chciałem stworzyć z tobą prawdziwy dom – zawzięcie tłumaczy.
– Ja… Javier… – wzdycham – Nie wiem, czy robię dobrze, ale… – kiwam głową – W porządku. Zamieszkajmy razem.
– Naprawdę? – potwierdzam, a Argentyńczyk uśmiecha się szeroko, unosi mnie do góry i okręca się ze mną dookoła. Śmiejemy się jak małolaty – Tak się cieszę.
                Z posiadłości cracka Blaugrany dobiegają nas dźwięki piosenki. Nie zastanawiając się długo, zaczynamy poruszać się w takt muzyki, dodatkowo śpiewając pewne słowa.
Tú eres mi amor, mi alegría
La verdad de mi vida
Mi bebe que me salta a los brazos de prisa
Tú eres mi refugio y mi verdad…
En un mundo tan irreal
No sé qué creer
Y amor sé que tú eres mi verdad, eres mi verdad
Tú eres la luz que me guía
Tú eres la voz que me calma
Tú eres la lluvia de mi alma
Y eres toda mi verdad
Tú eres la luz de mi vida
Tú eres la voz que me calma
Tú eres la lluvia de mi alma
Y eres toda mi verdad
Eres toda mi verdad3
                Piosenkę wieńczymy długim, namiętnym pocałunkiem. Z letargu wyrywają nas dopiero gwizdy i głośny aplauz. Odwracamy się w tamtym kierunku. Na tarasie stoją kolejno: Lio, Anto, Dani, Geri, Xavi, Ini, Anna, Busi, Rafinha i szczerzą się jak głupi do sera. Mascherano obejmuje mnie czule i całuje subtelnie w policzek.
– No w końcu! – drze się Alves – A już zaczynałem wątpić w to, że jeszcze dożyję tego momentu.
– No widzisz, zupełnie niepotrzebnie – dodaje Piqué.
– Jak zdecydujesz się jeszcze trochę pożyć, to może doczekasz  się nawet ich dzieci? – chichocze Lionel.
– Spokojnie, na to mamy czas. Prawda, kochanie? – cmokam usta mojego chłopaka.
– Prawda, prawda – odpowiada śmiejąc się.

*

                Niewielki, piękny domek na posesji numer siedemnaście. W otoczeniu mnóstwa zieleni. Spory ogród pełen krzaczków, krzewów, kwiatów. Lekko odizolowany od wścibskich spojrzeń za pomocą drzew. W środku, na parterze wszystko urządzone w  jasnych kolorach. Jedna, wielka, otwarta przestrzeń. Jest kuchnia połączona z jadalnią i salonem. Jest wyjście na dwór, a także srebrne schody, prowadzące na piętro. Tam znajdują się z kolei cztery pokoje. Jednym z nich jest sypialnia utrzymana w barwach bieli i ciemnego brązu, połączona bezpośrednio ze sporych rozmiarów garderobą oraz łazienką. Pozostałe trzy pomieszczenia mają wspólną łazienkę.  Jeden z nich urządzony jest na zielono. Z dużą szafą, dwoma łóżkami, fotelami i biurkami. Domyślam się, że to miejsce jest przeznaczone dla córek Javiera. W kolejnym górują naturalne barwy. Brak zbędnych rzeczy – dwa łóżka, stoliczek i krzesło, a do tego wyjście na balkon. Typowy pokój gościnny. Natomiast ostatnie z pomieszczeń jest puste. Żadnych mebli. Nawet ściany są białe. Marszczę lekko brwi w geście zdziwienia. Wtem na talii czuję silne ramiona mojego mężczyzny. Przytula mnie mocno i szepcze do ucha:
– I jak ci się podoba, kochanie?
– Jest ślicznie, naprawdę. – uśmiecham się szeroko i odwracam w jego stronę. Zawieszam ręce na szyi Argentyńczyka i cmokam go w usta – Ale jest jedno małe „ale”…
– Tak?
– Dlaczego ten pokój jest pusty? – kiwam do tyłu głową.
– Aaaa… – szczerzy się – Bo to pomieszczenie urządzimy dopiero, jak będzie nam potrzebne.
– Nie rozumiem.
– Kochanie, tutaj będzie pokój naszego dzieciątka. – całuje mnie czule – A teraz chodź, bo to nie koniec atrakcji.
                Łapie mnie za dłoń i ciągnie na dół. Jednak nie zatrzymujemy się na parterze budowli, a schodzimy do podziemi. A tam…
– Ale… Javier… – głos odmawia mi posłuszeństwa.
– Zawsze mówiłaś, że chciałabyś mieć w domu basen. – drapie się nerwowo po głowie – No to masz.
– Javier… Ja… Nie wiem, co powiedzieć. – rozglądam się dookoła – Kocham cię, Javi.
– Ja ciebie bardziej, Ana.
– Chcesz się kłócić? – unoszę perfekcyjnie wyregulowaną brew do góry.
– Wolałbym coś innego – uśmiecha się łobuzersko, łapie w pasie, przerzuca sobie przez ramię i niesie do naszej nowej sypialni. No cóż, trzeba ją jakoś zainaugurować.

*

                Budzę się otoczona ramionami silnego defensora najlepszej drużyny świata. Za oknem świeci piękne słońce, ptaszki śpiewają, a ja wtulam się w Argentyńczyka i całuję go delikatnie w ramię. Mężczyzna cichutko mruczy, czyli właśnie się budzi. Przeciąga się, szuka dłońmi moich bioder i przyciąga mnie do siebie jeszcze bliżej. Dopiero teraz otwiera oczy. Uśmiecha się szeroko, a ja jestem pewna, że to właśnie z nim chcę spędzić resztę życia.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry. Kocham cię – szepczę, jeżdżąc paznokciami po jego lewym bicepsie.
– I ten dzień już jest świetny. – nachyla się, by mnie pocałować, ale tego ostatecznie nie czyni – Wiesz co? Kocham cię najbardziej na świecie. Obiecaj, że już zawsze będziemy razem – odgarnia kilka niesfornych kosmyków z mojej twarzy.
– Obiecuję – przygryzam wargę. Mascherano momentalnie ją uwalnia, przejeżdża kciukiem po dolnej wardze, a potem wpija się zachłannie w moje usta. Zaplatam dłonie na jego szyi. Popycha mnie lekko i ląduję na plecach, a on zawisa nade mną. Uśmiecha się i znowu łączy nasze usta w długim, namiętnym pocałunku.

***
 1 Potrzebuję cię jak powietrza, nikt nie może cię tak kochać. Daj mi znak, minutę na rozmowę. Daj mi szansę rozkochiwać cię, co dzień coraz mocniej. Odrobina twojej miłości, by móc żyć. Odrobina twojej miłości uszczęśliwi mnie. Proszę tylko o odrobinę twojej miłości.
2 Chcę, żebyś mi towarzyszył, to zmieni moje życie. Chcę cię widzieć każdego wieczora i żebyś wiedział, że za tobą tęsknię za każdym razem, kiedy odchodzisz. Potrzebuję trochę częściej mieć cię blisko. Nie mogę udawać, moje serce nie wytrzyma dłużej, bo wciąż bije dla ciebie i chce cię zapytać. Co zrobisz z resztą swojego życia, co zamierzasz robić od teraz aż do końca. Czy ten sen będzie początkiem wiecznej miłości.
3 Jesteś moją miłością, moją radością
Prawdą mego życia
Moją dziecinką, która w pośpiechu wskakuje w moje ramiona
Jesteś moją ucieczką i prawdą…
W takim nierealnym świecie
Nie wiem, w co wierzyć
I, kochanie, wiem, że jesteś moją prawdą, jesteś moją prawdą
Jesteś światłem, które mnie prowadzi
Jesteś głosem, który mnie uspokaja
Jesteś deszczem mej duszy
I jesteś moją całą prawdą
Jesteś światłem mego życia
Jesteś głosem, który mnie uspokaja
Jesteś deszczem mojej duszy
I jesteś moją całą prawdą
Jesteś moją prawdą

***
Polecam zajrzeć tutaj: https://my-big-motivation.blogspot.com/

A jeszcze tak ode mnie... Co powiecie na kolejne opowiadanie, jak już skończę to? Pozostałabym w tematyce piłkarskiej, ale zapewniam, że takiej historii jeszcze nie było. Piszcie, co o tym sądzicie. :)

sobota, 20 sierpnia 2016

IX

                W poniedziałek wchodzę do biura, a tam wita mnie spora niespodzianka. Albowiem na fotelu siedzi świetnie znany mi argentyński defensor. Zamykam oczy, biorę głęboki wdech i kroczę odważnie na moje miejsce. Odkładam na bok torebkę, podchodzę do regału, z którego zabieram segregator z fakturami do rozliczenia i wracam do biurka. Cały czas czuję na sobie baczny wzrok piłkarza. Staram się to ignorować, ale nie daję rady. Unoszę wzrok znad kartek i patrzę na niego. Natarczywie się we mnie wpatruje z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– W czym mogę pomóc? – uśmiecham się zgryźliwie. Nie żeby coś, ale nie lubię, jak ktoś od tak sobie bez zapowiedzi wparowuje do mojego biura.
– Byłaś w sobotę na meczu – stwierdza.
– No i?
– Skąd ta zmiana? Dawno cię przecież nie było.
– A co to już nie mogę przyjść na mecz mojej ukochanej drużyny? To, że nie jesteśmy parą niczego dla mnie nie zmienia. Jeśli będę chciała przychodzić na mecze, to będę to robiła i tobie nic do tego. – jeżę się, a Argentyńczyk się śmieje – Co?
– Nie, nic. Ale nigdy nie przyprowadzałaś nikogo obcego na stadion. Albo przychodziłaś sama, albo z którąś z dziewczyn… – drąży.
– Nando nie jest obcy. To mój… – czuję się nieco niezręcznie – przyjaciel.
– Tak, jasne. Nie wierzę w to. I chyba ty sama też nie wierzysz. – prycha – Co cię z nim łączy?
– Wybacz, Javier, ale to już nie jest twoja sprawa – staram się zachować jako taki dystans. Mężczyzna podnosi się z miejsca i podchodzi do mnie. Odwraca mój fotel w swoją stronę i kuca przy moich nogach, kładąc dłonie na mych kolanach.
Es que yo sin ti y tu sin mi. Dime quién puede ser feliz? Esto no me gusta… – kręci głową i sięga do mojego policzka. Gładzi go. Zjeżdża kciukiem w stronę moich ust. Waha się chwilę i łapie mnie za podbródek zmuszając tym samym, bym spojrzała mu prosto w oczy – Yo te juré a ti eterno amor. Yo se que el te parece mejor. Pero yo estoy en tu corazón* – podnosi się i styka ze sobą nasze czoła. Zamyka oczy i nerwowo porusza szczęką. Wiem, że ma ochotę mnie pocałować, ale próbuje się powstrzymać. A ja? Ja kompletnie nie wiem, jak powinnam się zachować. Trwam w bezruchu, ale jestem pewna, że gdyby tylko wykonał jakiś ruch, poddałabym mu się całkowicie. To, co mówi, jest świętą prawdą. To on jest w moim sercu. Mało tego, to on jest moim sercem. I nic na to nie poradzę. Kocham tego faceta. Ja po prostu należę do Javiera. I z każdym naszym spotkaniem przekonuję się o tym jeszcze bardziej.

*

                Ostatnie pociągnięcie szminką i jestem już gotowa.  Poprawiam pofalowane włosy, wsadzam do tylnej kieszeni jeansów komórkę, wkładam na stopy sandałki i przeglądam się w lustrze. Ta nowa turkusowa koszulka z frędzelkami naprawdę wygląda na mnie całkiem nieźle. W sam raz na dzisiejszą okazję. Idziemy z Nando na koncert na plaży. Ma się tam zebrać sporo ludzi.  W sumie gdyby nie Hiszpan, to w życiu bym się o tym nie dowiedziała. Nie jestem raczej na bieżąco z nowinami rozrywkowymi. Ba, ja nawet wiadomości rzadko oglądam. No nic. Taki już mój los. I nic na to nie poradzę. Ale czy naprawdę chciałabym coś zmieniać? Chyba nie. Przecież ja kocham moją pracę.
                Na La Barceloneta zbierają się tłumy. Koncert zdecydowanie przyciąga publiczność. Nie dość, że muzyka to jeszcze w jak cudownym otoczeniu. Od zawsze uwielbiam plaże i morze. To właśnie tutaj potrafię spędzić czas nawet nie zerkając na telefon i nie przejmując się niczym. Tak czy siak imprezka się rozkręca. No cóż, przy takich rytmach nie może być inaczej. A czyj to jest koncert? „Gente De Zona”!!! Jak ja ich kocham! Kiedy zaczyna się „La Gozadera” chwytam Fernando za dłoń i poczynamy tańczyć. A jak się przy tym bawimy! Moje biodra wyginają się chyba we wszystkie możliwe strony. Włosy latają w tę i we w tę. Obroty, przegięcia, przyciągnięcia, odepchnięcia. Nasze ruchy są pełne radości i energii.
– Nie wiedziałem, że ich lubisz – śmieje się zmachany brunet, kiedy podchodzimy do baru i zamawiamy lemoniadę.
– Bo ich nie lubię. – wzruszam ramionami, po czym szczerzę się jak tylko mogę – Ja ich kocham! Dziękuję, że mnie namówiłeś na przyjście tutaj – przytulam go.
– Ale nie ma za co. – uśmiecha się – To ja dziękuję, że zechciałaś tu ze mną przyjść. No ale co. To był już ostatni kawałek. Trzeba się chyba zbierać, co?
– Nom, niestety. – robię smutną minkę, ale po chwili chwytam go pod ramię i spacerkiem kierujemy się pod mój apartamentowiec. Całą drogę opowiadamy sobie kawały i zaśmiewamy się głośno. Nad nami świecą prześliczne gwiazdy. Uliczki wyglądają o tej porze pięknie. To miasto jest po prostu cudowne. Kocham je od pierwszej sekundy tutaj spędzonej. Po około pół godzinie stajemy pod moją klatką – Było miło. Jeszcze raz dziękuję – uśmiecham się nieśmiało.
– To ja dziękuję – odgarnia z mojej twarzy włosy i pochyla się lekko. Czuję, że zbliża się i chce mnie pocałować. Reflektuję się i w ostatniej chwili się odsuwam. Robi się nieco niezręcznie.
– Ja… Nando, przepraszam, ale nie mogę. – patrzę mu w oczy – Nie jestem w stanie związać się z kimś nowym. Przykro mi.
– Rozumiem. – sili się na uśmiech – Nie powinienem był.
– Ja po prostu mam skomplikowaną sytuację i nie chcę robić ci nadziei. Przepraszam – cmokam go w policzek i wbiegam na górę do mieszkania. Zrzucam w pośpiechu buty i rzucam się nieporadnie na zaścielone łóżko. Z moich oczy wypływają łzy. Nie kontroluję już tego. Nie kontroluję swoich uczuć. Nie potrafię. Nie potrafię tak dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Bo nic nie jest w porządku. Nie mogę się uwolnić od tego cholernego uczucia, którym darzę Argentyńczyka. Czy ja naprawdę nie mogę być najnormalniej w świecie szczęśliwa? Nie mogę zakochać się w Nando? Dlaczego, do cholery, muszę kochać Javiera?!



 ***
* tłum.: To jest tak, że ja bez ciebie i ty beze mnie. Powiedz mi, kogo to uszczęśliwia? To mi się nie podoba.(...)Przyrzekłem ci wieczną miłość. Wiem, że on wydaje ci się lepszy. Ale to ja jestem w twoim sercu. [Nicky Jam & Enrique Iglesias - "El Perdón"]

piątek, 12 sierpnia 2016

VIII

                Po przebiegnięciu dwóch kilometrów opadam powoli z sił. Hiszpan to zauważa i proponuje, żebyśmy odpoczęli na trawie w parku. Gdy tylko to słyszę, rzucam się na ten „zielony dywan” i wzdycham głęboko. Sięgam po butelkę wody i zachłannie wypijam połowę zawartości. Chłopak zajmuje miejsce tuż obok mnie i chichocze.
– Mówiłam, że z moją kondycją aktualnie nie jesteśmy w dobrych relacjach – żartuję.
– Nie jest tak źle. I nie pij na leżąco, bo zaraz się pomoczysz.
– E, tam. Przesadzasz. – zbliżam butelkę do ust i w tym samym momencie Fernando ściska ją, a woda ochlapuje nie tylko moją twarz, ale przede wszystkim koszulkę. Spoglądam na przemoczony ciuch, a potem przenoszę wzrok na uradowanego całym zajściem mojego towarzysza – Coś ty zrobił?! Pożałujesz! – nachylam się nad nim i wylewam na niego pozostałe picie. On w odwecie przekręca mnie na plecy, przytrzymuje mocno za nadgarstki i słodko się uśmiechając, zaczyna kręcić głową na boki w taki sposób, że woda z jego włosów pryska wprost na mnie – Nando! Już, koniec! Przestań, no! – śmieję się – Poddaję się.
– Wygrałem? – pyta, unosząc jedną brew ku górze.
– Tak, wygrałeś.
– No to w takim razie czekam na nagrodę. – patrzę na niego jak na kosmitę, więc zaczyna mi tłumaczyć – Każdy zwycięzca dostaje jakąś nagrodę. Przynajmniej tak mnie na studiach uczyli. Więc ja też czekam – pokazuje znacząco na swój policzek.
– Dzieciak – pokazuję mu język.
– Może i tak, ale dopóki nie dasz mi buziaka, będziemy tutaj tak leżeć. I wolę nie zgadywać, co pomyślą sobie starsze panie, które się tędy zazwyczaj przechadzają.
                Unoszę lekko głowę i składam delikatny pocałunek na jego prawym policzku. Chłopak od razu się uśmiecha. Opada na plecy i zamyka na chwilę oczy. Mam szansę mu się dokładnie przyjrzeć. Jest wysoki – na oko ma jakiś metr osiemdziesiąt pięć. Wysportowany i umięśniony. Na lewej ręce widoczny jest tak zwany rękaw. Ma długie czarne rzęsy, gęste brwi i krótkie ciemnobrązowe włosy. Kilkudniowy zarost dodaje mu uroku i wyglądu niegrzecznego chłopca. Jest bardzo przystojny. Powiedziałabym nawet, że pociągający. Dziewczyny pewnie się za nim uganiają. Wzdycham przeciągle. Nagle otwiera oczy i wpatruje się prosto we mnie.
– Czemu się tak przyglądasz? – zadaje pytanie.
– Tobie – szczerzę się.
– Tak? I co? Zobaczyłaś coś ciekawego? – pojawiają się u niego słodkie dołeczki.
– Może. – chichoczę – Powinieneś się ogolić – mrużę oczy.
– Rozważę twoją propozycję, ale jak na razie podnoś się. – wstaje i wyciąga dłoń w moją stronę – Wracamy.

*

                Moja mała oaza spokoju to o dziwo nie moje mieszkanie, ale właśnie moje biuro w siedzibie firmy. Delikatny, nieco nowoczesny, ale spokojny wystrój, a za oknami widok na niedaleki park. Pomieszczenie jest połączone z balkonem, na którym mogę zaczerpnąć świeżego powietrza, przewietrzyć umysł. A tego akurat właśnie potrzebuję. Los znowu prezentuje mi nowe niespodzianki. Z jednej strony jest Javier, za którym bardzo tęsknię i którego nadal kocham, ale wciąż boję się go skrzywdzić. Boję się, że nie będę w stanie przystosować się do jego trybu życia, sprostać jego wymaganiom. To wcale nie jest takie proste jak się wydaje – być partnerką światowej sławy piłkarza. Z drugiej strony jest też uroczy Fernando, z którym regularnie uprawiam jogging. Chłopak jest naprawdę miły i przystojny. Ja chyba też wpadłam mu w oko. Wychylam się lekko, opierając się delikatnie o barierkę i wzdycham głośno.
Może lepiej byłoby postawić na bruneta? Z nim prawdopodobnie byłoby prościej. Mniejsza różnica wieku. On nie ma zobowiązań w postaci dzieci – w odróżnieniu od Argentyńczyka. Byłabym wtedy pewna, że Javi nie będzie przeze mnie cierpiał. A ja? Ja z kolei znalazłabym pocieszenie w ramionach Hiszpana. Wiem, że to nie brzmi najlepiej, ale chyba nic na to nie poradzę. Boję się zaryzykować i spróbować stworzyć coś poważnego z Mascherano. Kocham go, lecz miłość czasem po prostu nie wystarcza…

*

                Wychodzę przed budynek, gdzie już czeka na mnie wysoki mężczyzna. Uśmiecha się do mnie szeroko, więc czynię to samo. Witamy się buziakiem w policzek i powoli zaczynamy nasz poranny trening biegowy. Przemierzamy chodniki, żeby dotrzeć do parku, którym kierujemy się na plażę. Chwilę odpoczywamy, pijemy wodę i rozmawiamy, umilając sobie czas przed drogą powrotną.
– Ej, Nando, nie chciałbyś się wybrać na najbliższy mecz? – zagajam.
– A kto gra? – śmieje się.
– Powinnam cię wykląć w imieniu wszystkich mieszkańców tego pięknego miasta, ale jako, że cię nawet lubię, to grzecznie cię poinformuję, że w sobotę przyjeżdża tutaj Valencia.
– Aaa… – klepie się otwartą dłonią w czoło – No tak. Racja. Wybacz moja bohaterko. – zanosi się śmiechem – W sumie to mógłbym pójść. Ale biletów już chyba nie ma w sprzedaży. Jest przecież czwartek.
– No niby tak. Ale ja mam swoje dojścia. – mrugam porozumiewawczo – Zapraszam cię. Powiedzmy, że to forma odwdzięczenia się za to całe bieganie i motywowanie mnie do ruszenia dupska.
– No skoro tak, to nie mogę odmówić. Ale wracając do twojego tyłka, to to bieganie robi mu całkiem dobrze – przygląda mi się z łobuzerskim uśmieszkiem.
– Uważaj, bo się rozmyślę. – dźgam go przyjaźnie i biegniemy z powrotem. Kolejne pięć kilometrów nie pokona się przecież samo. Kiedy jesteśmy już przy drzwiach mojego apartamentowca przypominam sobie o czymś – Radzę ubrać się w klubową koszulkę, bo siedzimy w drugim rzędzie, kolego – szczerzę się i wbiegam po schodach na górę.

*

                Po długiej kąpieli ubieram cieniutkie, obcisłe jeansy. Sięgam po koszulkę, ale z roztargnienia wyciągam tę z numerem czternastym na plecach. Przyglądam się jej uważnie i uśmiecham sama do siebie. Gładzę naprasowane cyferki niemalże z uwielbieniem. Składam ubranie w kostkę i odkładam na półkę. Chwytam górną część garderoby z obecnego sezonu – tym razem bez żadnego numeru – i w pośpiechu wciągam na siebie. Biegnę do łazienki, potykając się przy tym o leżące na środku przedpokoju buty i klnąc w myślach. Kilka ruchów eyelinerem i pędzlem i już jestem umalowana. Jeszcze tylko błyszczyk. Zapinam zegarek idąc w kierunku drzwi. Wkładam stopy w granatowe slip–ony z białą podeszwą. Lewą ręką chwytam klucze, leżące na stoliczku, a prawą łapię nerkę z biletami, portfelem, telefonem i dokumentami. Po raz ostatni spoglądam na zegarek, który daje mi znać, że mam jeszcze dwie minuty.  Przekładam rozpuszczone włosy na prawą stronę i wychodzę z mieszkania. Zbiegam po schodach z szóstego piętra, a na ławce przed budynkiem już siedzi mój towarzysz. Po przyjacielskim powitaniu obieramy kierunek na dzielnicę Les Corts, do której mamy jakiś kwadrans drogi. W okolicach Av. de Madrid przypomina mi się pewna rzecz. Wyciągam z nerki przepustkę i wręczam zdziwionemu Hiszpanowi.
– No co? Przecież mówiłam, że mam całkiem niezłe dojścia – mrugam rozbawiona.
                Na stadion wchodzimy bocznym wejściem, przy którym stoi Aleix cieszący się na mój widok jak małe dziecko na widok świętego Mikołaja. Daję mu buziaka w policzek i ciągnę za sobą Nando do odpowiedniego sektora. Przed wejściem na trybuny schylam się, dotykam wskazującym i środkowym palcem prawej ręki ziemi, a następnie żegnam się i przyciskam te palce do ust, delikatnie je całując. Kiedy w końcu zasiadamy na wyznaczonych miejscach, chłopak postanawia się odezwać.
– Nie wiedziałem, że te „całkiem niezłe dojścia” są aż tak rozległe. – mówi skonsternowany – Przecież wszyscy cię tu znają!
– Nie przesadzaj.
– Nie przesadzaj? – wybałusza oczy – Od kiedy przekroczyliśmy mury Camp Nou przywitało się z tobą jakieś dziesięć osób! W tym jednego gościa chyba widziałem kiedyś w telewizji… – drapie się po głowie.
– To był dyrektor sportowy FC Barcelony – zanoszę się śmiechem.
– No ładnie. To jeszcze tylko tego brakuje, żeby tu zaraz koło nas usiadł jej prezydent.
– Josep siedzi o tam. – wskazuję na specjalnie wydzielony kawałek trybun, a potem macham panu Bartomeu, który z uśmiechem odwzajemnia mój gest – Pomachaj mu. Nie wiadomo, kiedy będzie kolejna taka okazja. Może nie wygrać nadchodzących wyborów.
                Wkrótce z głośników zaczynają się sączyć nuty „El Cant del Barça”, a ja razem z tysiącami culés śpiewam ten piękny hymn. Sędzia José Luis González González rozpoczyna mecz ligowy i już po chwili cały bordowo–granatowy sektor szaleje. Luis Suarez pokonuje Diego Alvesa w pierwszej minucie spotkania! Pierwsza połowa jest nerwowa. Kończy się wynikiem 1:0. Przed zejściem z murawy na przerwę, Dani przebiega przed naszymi siedzeniami i wysyła mi buziaka, a ja pokazuję mu, by puknął się w łeb. Brazylijczyk śmieje się perliście, macha ręką i w świetnym nastroju znika w tunelu.
– A więc to jest to twoje dojście? – chichocze Fernando.
– Tak, to jest to moje pokręcone, ale kochane dojście – przyznaję.
– Chłopak? – rzuca nieśmiało.
– Dani? – dziwię się – Znamy się od kilku lat. Jest dla mnie jak brat, którego nigdy nie miałam – szturcham go przyjaźnie i natychmiast się rozchmurza.
                Druga połowa zaczyna się od zmian w obu drużynach. Około pięćdziesiątej minuty dosyć blisko naszych siedzeń przebiega Mascherano. Spogląda na trybuny i nasze spojrzenia spotykają się na chwilę. Patrzy na Fernando, kręci głową i biegnie dalej. Chwilę po tym słynący z chłodnej głowy i racjonalnego zachowania na boisku Javier brzydko fauluje przeciwnika. Nie ma innej opcji. Arbiter pokazuje mu żółty kartonik. Piłkarz coś tam mruczy pod nosem i odchodzi z dala od miejsca przewinienia. Barcelona gra swoje, stwarza dużo sytuacji, ale albo ktoś jest na pozycji spalonej, albo strzał zostaje obroniony, albo w ogóle akcja zatrzymana. Do łatwych to to spotkanie na pewno nie należy. W miarę upływu czasu widać poirytowanie piłkarzy Dumy Katalonii. W czwartej minucie doliczonego czasu Messi pakuje piłkę do siatki Diego. Ponad dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi podnosi się z miejsc i skanduje jego nazwisko. To jest gol numer czterysta w karierze Lio. Ten facet jest nieokiełznany! Żywa legenda, która bije kolejne rekordy. Piłkarz nie z tej planety! Po końcowym gwizdku sędziego macham w stronę Daniego, pokazując by podszedł do barierki, do której sama zmierzam, a za mną kroczy roześmiany Nando.
– Ochrona nas nie zgarnie? – dopytuje.
– Chyba żartujesz. Spokojnie, wiem, co robię. – posyłam mu kojący uśmiech – Możesz się oprzeć o barierkę. Nie ukręcą ci za to łba – pękam ze śmiechu.
– Cześć, Mała! – drze mi się do ucha Brazylijczyk.
– Hej, Dani. – daję mu całusa – Dani, to jest Fernando, Nando to jest Dani – przedstawiam ich sobie, a oni kiwają głowami.
– Alves, rusz się! – krzyczy Pedro.
– No zaraz, nie widzisz, że rozmawiam?! Dobra, co jest? – uśmiecha się.
– Chciałam wam pogratulować. Ucałujesz ode mnie Lio? – robię maślane oczka – No wiesz, w końcu to okrągła liczba goli.
– Wolałbym go nie całować. – krzywi się zabawnie – Ale mogę mu powiedzieć, że go całujesz. A w co to już wasza sprawa.
– Dani! – karcę go.
– Dobra, dobra. I tak się na mnie nie obrazisz. Okay, ale ja już naprawdę muszę lecieć. Widzimy się? – pyta niepewnie.
– Jasne. Wiesz, gdzie mnie znaleźć.
– Miło było poznać – zwraca się do młodego Hiszpana.

– Mnie również.

***
W następnym rozdziale pojawi się więcej Javiera. Obiecuję!