Piękny
hotel nad samym brzegiem morza przy Plaça de la Rosa dels Vents. Między Montjuïc
a La Barceloneta. Króciukta nazwa – „W”. Wspaniała lokalizacja. Wnętrze jeszcze
piękniejsze. Pięciogwiazdkowy obiekt z
473 pokojami. Istne marzenie. Lepszego miejsca na wesele nie można znaleźć.
Sala
balowa przygotowana, noclegi dla gości weselnych też. Menu w całości
zatwierdzone. Wszystko dopięte na ostatni guzik. W katedrze również. Nic tylko
złożyć sobie przysięgę.
Antonella
krząta się i już od pół godziny upina mi włosy. Z kolei Rafaella, siostra
Neymara, zajmuje się moim makijażem. Nie pozwalają mi się ruszyć, ani nawet
drgnąć. To cud, że pozwalają mi oddychać! Ale kiedy w końcu pozwalają mi
zobaczyć swoje odbicie w lustrze… O, mamuniu. Nie poznaję się! Wyglądam
prześlicznie. Podnoszę się z krzesełka i przytulam dziewczyny. Podchodzę do
szafy i wyciągam wielki pokrowiec. Zakładam na siebie ubranie. Długa, biała,
koronkowa suknia na ramiączkach z trenem od Pronovias. Wkładam stopy w białe
szpilki, okręcam się na środku pokoju i szeroko uśmiecham. Jestem gotowa.
Przed
katedrą w dzielnicy gotyckiej zatrzymuje się czarny Cadillac Escalade. Lio parkuje i pomaga mi wysiąść.
Bierze mnie pod rękę i dumnie prowadzi do ołtarza. Przed ostatnim schodkiem
całuje mnie w oba policzki, uśmiecha się szeroko i oddaje moją dłoń przyjacielowi
z reprezentacji, po czym zasiada na honorowym miejscu dla świadka, obok swej
małżonki Antonelli. Gdy nadchodzi czas składania przysięgi, zaczynam się
denerwować. Jednak to wszystko mija wraz ze spojrzeniem w oczy mojego
narzeczonego. Obrączki przynoszą nam dwie małe dziewczynki, a mianowicie Lola i
Alma – córki Javiera. Najpiękniejsze słowo, jakie można usłyszeć? „Tak”
wypowiedziane w obecności kapłana, Boga i przyjaciół przez mego
ukochanego. Marzenia się jednak
spełniają.
*
– No, a teraz mamy dla młodej pary prezent! –
wydziera się Daniel, stojący właśnie na scenie. Woła do siebie szybko Neymara,
Gerarda i Lionela, po czym wręcza im mikrofony.
– O, nie. – jęczy mój mąż – Oni chyba nie mają
zamiaru… – nie kończy.
– Chyba jednak tak, kochanie – śmieję się, kiedy
czterech naszych przyjaciół rozpoczyna swój popisowy recital.
Geri:
Pewnego dnia, kiedy
słońce ładnie świeciło,
jednego z graczy
Blaugrany szczęście dopieściło.
Dani:
Byłem z nim wtedy na
popołudniowym spacerze,
a ten wpadł na laskę,
która mogłaby się pojawić na każdym banerze.
Ney:
Uśmiech miała nieziemski,
a głos wręcz anielski.
Lio:
Kiedy nadszedł kolejnego meczu
dzień,
przeciwnikowi nie został
nawet złudzeń cień.
Geri:
Chciał zrobić na Anie
wielkie wrażenie,
bo to była dziewczyna jak
marzenie.
Kiedy zaprosił ją na
randkę,
mieliśmy w klubie niemałą
zagadkę.
Ney:
Czyżby nasz Jefecito się
zakochał?
Oby nam tylko potem na
treningach nie szlochał.
Nie potrzebnie się
martwiliśmy,
bo dzięki niej żadnego
meczu nie przegraliśmy.
Dani:
Javier jak natchniony
wszystko kosił,
nawet jak nikt go o to
nie prosił.
Potem nadszedł czas
ciężkiej próby.
Oj, zarobiły na nas wtedy
okoliczne kluby.
Lio:
Po kilku latach los tak
chciał,
że trener w gabinecie
meble odnawiał.
Geri:
Myśmy ją wtedy spotkali
i na powrót do naszej
rodzinki namawiali.
Zgodzić się początkowo
nie chciała,
bo w pamięci Masche cały
czas miała.
Lio:
Ten jak tylko się o jej
powrocie dowiedział,
od razu do jej biura
poleciał.
Chciał miłość swego życia
odzyskać,
ale ani myślał na nią
naciskać.
Ney:
Na rocznicy Messich tak
się złożyło,
że ich uczucie na nowo
odżyło.
Aż miło się patrzyło,
jak im się świetnie
ułożyło.
Dani:
Kochali się jak dwa
debile
i nie spuszczali z siebie
wzroku nawet na chwilę.
Razem zamieszkali
i się często
obściskiwali.
Dani, Lio,
Ney, Geri:
Teraz nie mamy już na co
narzekać
i pozostaje nam już tylko
na ich dzieci czekać.
We
love you!
Waka
wake eee!
‘Cause
these are the Mascheranoes
Blaugrana
al vent,
un
crit valent.
Tenim
un nom
el
sap tothom.
Barça!
Barça! Barça!
Campeones,
campeones, oe oe oe!
*
Maleńkie lotnisko na małej wysepce. Włoska
wyspa na Morzu Śródziemnym. Między Maltą a Tunezją. Zamieszkuje ją niecałe
sześć i pół tysiąca osób. Śliczne widoki. Czysta, lazurowa woda i piękne
słońce. I to tutaj właśnie spędzamy z Javim naszą podróż poślubną. Brak
fotoreporterów, paparazzi i tym podobnych. Jesteśmy anonimowi. W końcu możemy
odetchnąć z ulgą. Lampedusa – tu nas nikt nie znajdzie.
Leżymy
na wielkim łóżku w domku przy samej plaży. Na białej pościeli są porozrzucane
płatki rosnących w sąsiedztwie kwiatów. Promienie włoskiego słońca wpadają do
pomieszczenia i otulają nasze twarze. Wzdycham głęboko. Piłkarz podnosi się i
spogląda na mnie nerwowo.
– Coś się stało? – marszczy brwi – Jesteś jakaś
nieswoja.
– Bo… Ja ci coś muszę powiedzieć, Javier… – bawię
się palcami.
– Tak, pani Mascherano? – patrzy na mnie łagodnie
i z miłością.
– Javi… Ja… – biorę głęboki wdech – Ja jestem w
ciąży – mówię szybko i zamykam oczy.
– Żartujesz? – unoszę jedną powiekę i widzę
radość mojego męża – To cudownie, kochanie! – zakleszcza mnie w niedźwiedzim
uścisku – Będziemy mieli dziecko!
– Nie drzyj się tak, głupku. Nie cała wyspa musi
wiedzieć – śmieję się.
– Niech wiedzą wszyscy. Jestem najszczęśliwszym
człowiekiem na świecie. Kocham cię, Ana. – całuje mnie czule w usta – I ciebie
też, myszko – składa pocałunek na moim brzuchu.
– My ciebie też, Javi – podciągam jego twarz
wyżej i zachłannie wpijam się w te stworzone dla mnie usta. Mogłabym tak bez
końca, do końca świata i o jeden dzień dłużej…
***
I takim oto sposobem dotarliśmy do ostatniego rozdziału pisanego z perspektywy Anastazji. :)
A ja jutro mam spotkanie pierwszego roku i szkolenie BHP - wish me luck! ;*