Maj
jest w Barcelonie bardzo ciepły. I piękny. To miasto nigdy nie śpi. Jest puste
jedynie, kiedy FC Barcelona gra mecz. Ale i tak wtedy całą okolicę przepełniają
okrzyki radości lub pomruki rozczarowania – chociaż te drugie zdecydowanie
rzadziej. Ale zaczynam odchodzić od tematu. Jest 6:45, a ja już na nogach i to
na dodatek już po porannej toalecie! Tak, wiem. To nie jest normalna pora na
wstawanie, ale skoro trzeba pojechać do kontrahenta, podpisać kolejną umowę i
przypilnować pracowników przy załadunku kolejnych mebli z Camp Nou, to co
poradzić?
Zakładam
dopasowane jasne jeansy, podwijam delikatnie nogawki, dobieram czarny, obcisły
top i luźną marynarkę, a do tego czarne trampki, czarną Birkinkę i niebieskie
aviatory od Victorii Beckham. Jeszcze tylko „zanurkować” w obłoku perfum Jesusa
del Pozo „Halloween” i mogę iść.
Opuszczam
moje kochane mieszkanko i wsiadam do taksówki. Podaję kierowcy adres i już po
chwili jestem przed domem Alvesa. Zabieram auto i zmierzam w kierunku siedziby
klubu. Na parkingu zauważam już firmowego busa. Witam się z chłopcami i pędzę
do gabinetu prezydenta.
– Dzień dobry – witam się serdecznie.
– Witam – posyła mi szczery uśmiech.
– To jak? Ja wołam pracowników, a my sobie zaraz
podpiszemy umowę? – proponuję.
– Pewnie. To ja może poproszę o kawę. Napije się
panienka?
– Poproszę latte, jeśli można.
– W takim razie zaraz wracam, a panienka… No cóż,
proszę robić to co trzeba – uśmiecha się i wychodzi z biura.
Pokazuję
chłopakom co i jak i już po chwili zaczynają wynosić meble i przygotowywać je
do przewózki. Ja natomiast siadam z Bartomeu przy jego biurku i popijając
kofeinowy napój, podpisujemy umowę. Wszystko dogadane, dokumenty spakowane.
Siedzimy tak sobie i rozmawiamy. Wtem do pomieszczenia wpada Paco.
– Co, Paco? – moje kąciki ust mimowolnie unoszą
się do góry – Wszystko spakowane?
– Tak. A szefowa jedzie z nami? – niezręcznie
drapie się po głowie.
– Nie. Ja jeszcze dokończę kawę z panem prezydentem,
a potem jadę do centrum. Powinnam być koło czternastej. A coś się stało?
– Nie… To znaczy… Bo ja chciałem z szefową
porozmawiać…
– A o czym konkretnie? – drążę, machając nogą
założoną na nogę.
– Bo mój kuzyn się żeni, a on mieszka we Włoszech
i no… Potrzebowałbym wolnego – wykrztusza z siebie w końcu.
– Ile dni?
– Trzy. Następny piątek, poniedziałek i wtorek.
– Okay. Tylko przyjdź potem do mojego biura, żeby
podpisać papiery.
– Naprawdę? – niedowierza – Szefowa jest cudowna!
To ja już nie przeszkadzam. Idę powiedzieć chłopakom, że możemy jechać. Do
widzenia – żegna się i wychodzi.
Kończę
kawę i rozmowę z Josepem, zabieram torebkę i wychodzę przed wielki budynek.
Zakładam okulary przeciwsłoneczne i wyciągam telefon. Wybieram numer wujka i
naciskam zieloną słuchawkę. Mówię mu szybko o moim sukcesie, po czym kieruję
się do auta. Uśmiecham się sama do siebie. Po drodze zauważam, że zbliża się
trening, bo piłkarze zaczynają się zjeżdżać. Wsiadam do samochodu i odjeżdżam w
stronę centrum. Muszę zrobić zakupy i zajść do jednego kontrahenta.
*
W szatni:
– Cześć – sapie wbiegający do pomieszczenia Mascherano.
– Brawo! Dzisiaj się nie spóźniłeś, Jefecito –
klepie go po plecach Dani.
– Ale jak się nie pospieszy to ma jeszcze na to
szansę! – krzyczy wychodzący Bartra.
Po
treningu chłopcy biorą prysznic i ubierają się. W szatni zostaje jedynie kilku
piłkarzy – m.in. Rafael, Javier, Alves, Messi i Piqué. Wariują jak zwykle,
bijąc się ręcznikami. W końcu odzywa się „14”:
– Wiecie, jak szedłem dzisiaj na trening, to
wydawało mi się, że widziałem Anę… – a pijący wodę drugi Argentyńczyk, prawie
się zakrztusił – Ale to musiało mi się wydawać – wzdycha.
– A o której to było? – pyta Daniel.
– A bo ja wiem? Jakoś przed dziesiątą…
– No to nie koniecznie musiało ci się wydawać –
mówi Lio.
– Co? Jak to? Co to miało niby znaczyć? – wypala
zdezorientowany Mascherano.
– To, że Ana mieszka w Barcelonie od początku
roku i że miała dzisiaj rano spotkanie z Bartomeu, więc całkiem możliwe, że to
ją widziałeś – odpowiada Gerard.
– Czyś ty chłopie zwariował?! – drze się na niego
Alves – Przecież ona nas pozabija!
– Sorry, Dani, ale to ty jej obiecywałeś, że nie
puścisz pary. A ja już po prostu nie potrafię patrzeć, jak on się męczy –
tłumaczy.
– To ty wiedziałeś i nic mi nie powiedziałeś?! – Jefecito
zwraca się do kolegi z drużyny.
– Prosiła mnie o to. Nie chciałem, żeby znowu
zwiała. Zresztą dowiedzieliśmy się z Gerem przez przypadek. Jak szliśmy
któregoś razu do Enrique, ona tam była i podpisywała jakąś umowę.
– Czyli… To prawda? Ona tu jest?
– Tak – potwierdza.
– Masz do niej numer albo wiesz, gdzie mieszka?
– Jefecito, przykro mi, ale ja już muszę iść. Do
jutra – żegna się i wychodzi razem z „3”.
Javier
siada na ławce i nerwowo jeździ dłońmi po głowie.
– Jak ja ją teraz znajdę? – zastanawia się –
Przecież ja ją, do cholery, kocham!
– Naprawdę ci na niej zależy? – pyta crack.
– Nigdy nie przestało.
– To masz. Tu jest adres jej firmy. – podaje mu
wizytówkę i kieruje się do drzwi – Powodzenia.
*
Koło
trzynastej wchodzę do pizzerii, zamawiam kilka dużych pizz dla moich
pracowników i z posiłkiem udaję się do siedziby firmy. Schodzę do warsztatu i
zarządzam im przerwę. Paco od razu podpisuje stosowne dokumenty. Podwędzam im
kawałek fast foodu i wracam do swojego biura. Lorena też już kończy jeść i
posyła mi szeroki uśmiech. Rzucam torebkę na specjalny stoliczek, zmieniam buty
na czarne szpilki, które muszę
rozchodzić i rozsiadam się wygodnie na fotelu. Wsuwam na nos okulary i zakładam
włosy za ucho. Biorę z regału segregator z umowami i drugi ze zleceniami, po czym
kładę je na biurku i wpinam odpowiednie dokumenty, robię porządek i taką tam
papierkową robotę. Po chwili słyszę jak ktoś puka. To Lorena.
– Tak?
– Pani prezes, przyszedł pan Alejandro i prosi o
spotkanie z panią, najlepiej teraz i ja nie wiem, czy go wpuścić, czy nie?
– A mam jeszcze jakieś spotkanie dzisiaj?
– Nie. Tylko miałam przypomnieć o jutrzejszej
wizycie w banku – mówi nieśmiało.
– Dobrze. Poproś go.
Sekretarka
znika w holu, a po chwili słyszę, że ktoś wchodzi i zatrzymuje się w progu.
– Proszę siadać – mówię i zamykam segregatory, po
czym odkładam je na bok.
– Cześć – słyszę głos, który poznałabym wszędzie.
Z niedowierzaniem podnoszę wzrok na przybysza.
– Hej – wypowiadam niemal niesłyszalnie i dalej
się na niego gapię.
– Nie mnie się spodziewałaś? – uśmiecha się
delikatnie.
– Nie ciebie. – przyznaję – Co cię do mnie
sprowadza?
– Chciałem pogadać. Mogę usiąść?
– Tak, jasne. – wskazuję na krzesło naprzeciw
mojego biurka – A o czym chciałeś pogadać?
– O nas – te dwa słowa wywołują w moim sercu
przeogromny ból, który przeszywa je na wskroś.
– To ja pójdę zrobić kawę.
Wstaję szybko i opuszczam
pomieszczenie, bo czuję jak pod powiekami zbierają się hektolitry słonego płynu.
Wstawiam wodę i czekam aż się zagotuje. W międzyczasie odrobinę się uspokajam.
Przecież to nie może być takie trudne. Mam z nim tylko porozmawiać… Ocieram
pojedynczą łzę, przeglądam się w lusterku, biorę dwa kubki i wracam do biura.
Kiedy siadam, Masche cały czas bacznie mi się przygląda. Popija napój i odzywa
się:
– Zawsze piłaś kawę w dużym kubku – kąciki jego
ust lekko unoszą się ku górze.
– Jak widać, nie zmieniłam się – próbuję utrzymać
nerwy na wodzy.
– Dlaczego mnie zostawiłaś? – wypala nagle.
– Javier, rozmawialiśmy już o tym. Chciałam, żeby
cały czas był przy tobie ktoś, na kogo mógłbyś liczyć. A ja, będąc dwa tysiące
kilometrów stąd, nie mogłam ci tego zapewnić…
– Ale teraz jesteś tutaj. Dlaczego nic nie
powiedziałaś o przeprowadzce? – ciągnie.
– Myślałam, że tak będzie lepiej… – głos zaczyna
mi się łamać, toteż wstaję i podchodzę do okna.
– Ale nie jest. Daj nam szansę – czuję jego
oddech na moim karku.
– Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki –
walczę z potokiem słonej cieczy, która za wszelką cenę próbuje wydostać się
spod powiek na twarz.
– A kto mówi o ponownym wejściu? Ja nigdy z niej
nie wyszedłem, rozumiesz? Kobieto, ja cię nadal kocham! – obejmuje mnie mocno w
pasie, a ja milczę. Po chwili odwraca mnie tak, że teraz stoimy twarzą w twarz
– Popatrz mi w oczy i powiedz, że nic do mnie nie czujesz, to odpuszczę.
Pozwolę ci być szczęśliwą. – spuszczam wzrok i wlepiam go w czubki moich butów,
a on ujmuje moją brodę i unosi do góry – Widzisz? Nie potrafisz. Czyli dalej
coś do mnie czujesz. – uśmiecha się delikatnie, po czym poważnieje – Wiedz, że
tym razem nie odpuszczę. Będę walczył o ciebie, o nas… Nie popełnię po raz
drugi tego samego błędu! Nie mogę znowu pozwolić ci uciec.
– To było najgłupszą rzeczą, jaką kiedykolwiek
zrobiłam – szepczę.
– Czekaj… Ty tak poważnie?
– Tak. Często zastanawiam się jakby to było,
gdybym została – wzdycham.
– To jak? Dostanę twój numer? – szczerzy się.
– Masz tu wizytówkę.
– Proszę, tylko mnie nie odrzucaj. Daj mi szansę
– pochyla się i muska delikatnie moje usta. Te kilka sekund jest dla mnie
niczym niebo. Unoszę się i zatracam. Czuję szczęście.
– Za pół godziny masz trening – przypominam
piłkarzowi.
– O, cholera. Masz rację. Dobra, to ja będę
leciał. Do zobaczenia, piękna – żegna się i radosny wychodzi z pomieszczenia.
Ponownie
wpatruję się na widoki malujące się za oknem. Łapię torebkę i wychodzę. Po
drodze mówię Lorenie, że już nie wracam, a jutro przyjadę już po wizycie w
banku. Siadam za kierownicą mojego A5 Coupe, włączam radio i opieram się
wygodnie o siedzenie. Cały samochód wypełniają dźwięki piosenki Christiny
Perri:
„The day we met
frozen,
I held my breath
right
from the start
I
knew it I found a home for my heart,
beats
fast
Colors
and promises
How
to be brave
How
can I love when I'm afraid
To
fall
But
watching you stand alone
All
of my doubt
Suddenly
goes away somehow
One
step closer
I
have died everyday
waiting
for you
Darling
don't be afraid
I
have loved you for a
Thousand
years
I'll
love you for a
Thousand
more
Time
stands still
beauty
in all she is
I
will be brave
I
will not let anything
Take
away
What's
standing in front of me
Every
breath,
Every
hour has come to this
One
step closer
I
have died everyday
Waiting
for you
Darling
don't be afraid
I
have loved you for a
Thousand
years
I'll
love you for a
Thousand
more
And
all along I believed
I
would find you
Time
has brought
Your
heart to me
I
have loved you for a
Thousand
years
I'll
love you for a
Thousand
more
I'll
love you for a
Thousand
more
One
step closer
I
have died everyday
Waiting
for you
Darlin'
don't be afraid,
I
have loved you for a
Thousand
years
I'll
love you for a
Thousand
more
And
all along I believed
I
would find you
Time
has brought
Your
heart to me
I
have loved you for a
Thousand
years
I'll
love you for a
Thousand more”
Zamykam
oczy i pozwalam ujść emocjom. Czuję, że po moich gorących policzkach spływają
łzy. Już ich nie powstrzymuję, nie ocieram. Nie mam na to siły. Znowu staję na
roztaju dróg. Po raz kolejny nie mam pojęcia, dokąd iść, co zrobić. Jestem
sama. I sama muszę podjąć decyzję. Nikt mi w tym nie pomoże. Jestem zdana na
siebie i swoją intuicję, która w sprawach sercowych najwyraźniej zawodzi. Nie
chcę już więcej cierpieć. Chcę być po prostu szczęśliwa. Czy to naprawdę aż tak
wiele? Czy i do mnie nie może się czasem uśmiechnąć los? Jestem jakaś przeklęta
czy co? Mam tego dosyć…
Jadę
do domu, nie zważając na ograniczenia prędkości. Wbiegam po schodach na górę,
przebieram się w luźne dresy, wyciągam z barku różowe Carlo Rossi, otwieram je
i siadam z butelką na kanapie. Po kilku głębszych łykach wstaję, zapuszczam
rolety i włączam jedną z płyt ze smętnymi piosenkami. Wyłączam telefon i wracam
do poprzedniej pozycji. Po jakiejś pół godzinie odstawiam na ławę pustą już
butelkę, kładę się i zasypiam przy nutach „Do you know?” w wykonaniu Enrique
Iglesiasa.
***
Chciałyście Mascherano? No to macie naszego Szefuńcia. ;)